środa, 8 października 2008

z racji wakacji

W związku z tym, że nie dzieje się nic, o czym chciałoby mi się tutaj pisać, wrzucam dwie recenzje. Napisałem je na potrzeby portalu wolnachata.com, ale ten jest chwilowo zamknięty.
Proponuję dwa polskie bandy, jeśli ich nie słyszałeś jeszcze toś trąba.

Black River – Black River


Nie wiem, co spowodowało fakt, iż na całym globie nagle zaroiło się od kapel, które określają się jako “rock 'n' rollowe” ustawiając ołtarzyki częściej Lemmy'emu niż Elvisowi. Nie wiem, ale się cieszę. Owa fala dotarła również do naszego kraju - pewnego pięknego dnia z czapy odkryłem z tuzin kapel parających się takową muzyką. I, co najlepsze, większość z nich naprawdę zajebiście kopie dupę. Jestem pewien, że przynajmniej część z tych bandów wypłynie na szerokie wody. Na pewno najgłośniej będzie o Black River.


Black River to supergrupa. Zespół złożony z muzyków, których nie można nazwać niedzielnymi. Ci goście wycierają rodzime (i nie tylko) sceny nie od dziś i potrafią grać. A co najciekawsze, wydają właśnie debiutancką płytę, choć Black River to nie jest nowy projekt, a nawet jest. Już wyjaśniam. Black River to zespół powstały na gruzach legendarnego już Neolithic. W jego szeregach znajdują się obecnie: vaderowy perkusista Daray, behemothowy basowy Orion, Art popylający na gitarce w innym rock 'n' rollowym majstersztyku Soulburners i stary znajomy Kay, na wokalu zaś człowiek – charyzma, czyli Maciek Taff, etatowy śpiewak Rootwater i jednocześnie mój wokalny ulubieniec. Widać więc, dlaczego nazwałem ten twór supergrupą. W jednym z wywiadów Kay stwierdził, że muzycy weszli do studia jako Neolithic, wyszli jako Black River. I owszem, nie jest to Neolithic. Muzyka jest inna. Jest to kawał zajebistego hard rocka, nie tak brudnego jak u Motorhead, nie tak piosenkowego jak u Volbeat. Oryginalnego, wciągającego. Tej płyty naprawdę cholernie dobrze się słucha. Mamy tu sporo nawiązań klasyki gatunku, kojarzy mi się najmocniej Black Label Society (to już jest jakaś tam klasyka, nie?). Do rzeczy. Na krążku znajduje się 9 utworów + akustyczna wersja balladki “Silence” jako wyciszacz na końcu. Początek mocno kopie w dupę. Pierwszy na płycie, “Negative”, to prawdziwa perełka. Takiego riffu bardziej bym się spodziewał po Corruption niż po Black River (po których właściwie nie wiedziałem czego się spodziewać). Kolejny numer, “Free Man”, całkiem fajnie buja, wydaje się jakiś mocno emocjonalny (ale nie bójcie się sztampy). Świetne wrażenie robi “Night Lover”. Przy “Street Games” chciało by się ruszyć gdzieś pod samiutką scenę. “Punky Blonde” stanowi esencję stylu Black River, pewnie dlatego do tego kawałka nagrano teledysk. Dalej mamy jakoś poważnie brzmiący “Crime Scene” i dwa numery mocno kojarzące się z ostatnim krążkiem Rootwater - “Fight” i “Fanatic”, oddzielone od siebie mocniejszą wersją balladki “Silence”. Na koniec jeszcze raz ten utwór, jak wspominałem w wersji akustycznej. Zero nudy, zero powtarzania się. Idealny balans między rock 'n' rollowym rozpasanym szaleństwem i szczyptą powagi.

Z jednej strony trochę mi szkoda, że panowie zdecydowali się zakończyć przygodę z Neolithic. Szkoda, bo byłby to piękny powrót, może z inną niż dotychczas muzyką, ale Neolithic przeszło i tak kawał drogi muzycznej, więc mogłoby dojść też hard rocka. Z drugiej strony doskonale rozumiem powody, dla których muzycy zdecydowali się na nowy szyld. Jedno jest jednak pewne: nie nazwa zespołu jest najważniejsza, tylko to, co zespół robi. A Black River zrobiło kawał zajebistej muzyki i oby tak dalej.


10/10


Jack Daniels Overdrive – Pure Concentrated Evil

Rock 'n' rollowego szaleństwa ciąg dalszy. Szaleństwie trwaj, bo w szaleństwie metoda. Tym razem metoda na zajebistą muzykę. Zespół Jack Daniels Overdrive prezentuje nam swoje dzieło, epkę o złowieszczym tytule “Pure Concentrated Evil”. Obawiam się, że może być kłopot z jej zdobyciem, ale jeśli będziecie mieli okazję, to się nie wahajcie.


Nazwa zespołu dużo mówi. Nazwa krążka tę wiedzę uzupełnia. Na krążku mamy 4 utwory (+ jedno takie coś, przerywnik taki), każdy mocno zaprawiony wódą, fajkami i czym tam jeszcze. Czyli rock 'n' roll wysokich lotów. Ale każdy z tych numerów brzmi potężnie, gdzieś na pograniczu hard rocka i metalu ze wskazaniem na to drugie. Jest bród, smród, nie ma ubóstwa. Jest melodia, jest czad, wszystko w doskonałych proporcjach. Tak jakby się jechało rozklekotanym Cadillakiem słynną Route 66 z flachą Jacka Danielsa. Ciemno, nad głowami gwiazdy, w głowie huczy złość, noga jest ciężka, cywilizacja daleko stąd. Coś cię wkurwiło, więc jedziesz. Wredny szef, wścibska sąsiadka, problemy z żoną, brak kasy. Asfalt pod kołami, jakieś jaszczurki na skałach. A ty popierdalasz tym wozem i rozprawiasz się w głowie ze swoimi demonami (“Demonize”) . Może trochę przesadzam z dokładaniem filozofii do tej muzyki, wszak jest to jednak rock 'n' roll, aczkolwiek jest w nim coś takiego, co nie pozwala przejść obojętnie. Coś, co tkwi w tych aranżacjach, w tych melodiach, w głosie wokalisty, coś, co zostało jeszcze uwidocznione na etapie produkcji. Coś, co zmienia tę muzykę w głowie słuchacza. Wbija jakąś średnio pozytywną energię, każe coś rozpieprzyć (“The Art of Demolition”). Nie można usiedzieć na dupie przy tych czterech numerach i słowach mądrości (“Words of Wisdom” - przerywnik na płycie, wydaje się, że dosyć znamienny sam z siebie, pomijając już fakt, że oddziela dwa weselsze kawałki od dwóch bardziej schizowych). Niby jest wesoło, ale nie do końca. Jest na tym krążku coś niebezpiecznego, coś co błyszczy gdzieś w cieniu. A kawałki cały czas pozostają rock 'n' rollem, który od zamulania trzyma się z dala. I chociażby dlatego powinniście sobie Jack Daniels Overdrive obadać. Mam nadzieję, że to nie ostatnie słowo panów i czekam na jakieś pełnowymiarowe wydawnictwo.

10/10


Naumatorrrr

Brak komentarzy: