wtorek, 8 grudnia 2009

Here's to you, brother Dime!

5 lat temu zamordowany został Dimebag Darrel. Człowiek-legenda, bez którego muzyczny świat nie byłby dziś taki sam. Jednocześnie postać nietuzinkowa, prawdziwy południowiec ceniący honor i przyjaźń. Odszedł śmiercią prawdziwego rock'n'rollowca - na scenie, podczas koncertu.

Toast za ciebie, bracie Dime, za inspirację, energię i metal!

poniedziałek, 5 października 2009

Gojira

Metal gra się sercem i duszą, nie ubraniami, tatuażami i kolczykami. Dowód:





























Ostatni kawałek pod tym linkiem: http://www.metalinjection.net/tv/view/3656/

Pełen profesjonalnie nagrany set żabojadzkich gigantów metalu zagrany na Garorock Festival w Marmande we Francji 4 kwietnia 2009.


Po kolei od góry:

Flying Whales
Oroborus
Backbone
A Sight to Behold
The Way of All Flesh
Vacuity
The Heaviest Matter in the Universe

Setlista jest krótka, więc nie mogły się w niej zmieścić wszystkie genialne numery Gojira. czek dys ałt.

czwartek, 3 września 2009

Radio - etap II

Strona się jeszcze robi, czyli Radio Centrala nie ma jeszcze twarzy, ale ma już mowę i słuch:

mianowicie jeśli klikniesz tutaj to usłyszysz, co do Ciebie gada.


Póki co, tylko autopilot. Ale gra. Enjoy.

środa, 2 września 2009

Radio - etap I

Etap I zakończony.
Pomieszczenie wygląda na razie jak zwykła kanciapa, sprzęt to jakieś rzuty z dziekanatów. Na część gadżetów jeszcze czekamy - jadą dehaelem albo czymś. Serwer stoi, linka jeszcze nie podaję, bo nic tam nie ma. Autopilot i strona się robią. ZAIKS czeka.





Pokrętła


Kable


Windows XP

Burdell

Burdell

Kolumny Unitra są starsze ode mnie


Śniadanie mistrzów

Stanowisko

Stanowisko

Dolina Krzemowa

Praca wre

niedziela, 16 sierpnia 2009

Stoner PL

Dla własnych potrzeb muszę tu zgromadzić kilka nazw kapel, z którymi powinniście się zapoznać, bo ja znam. Wszystkie to wypasiony stoner rock, wszystkie rodem z Polski, co ważne. Enjoy.


Bullshit Baby - polecam debiutancką płytkę "Bullshit Baby", właśnie się ukazała.
Elvis Deluxe - w undergroundzie nie od dziś, a tylko jedna płytka na koncie.
Soulburners - nasze własne Motorhead. Na koncie jeden krążek, epka w drodze.
Corruption - prekursorzy stonerowego grania w Polszczy. Płyt tyle, że hoho, łącznie z black metalowymi.
Heavy Weather - klasyczne brzmienie ze Śląska.
Muerte - cicha woda z Warszawy, a muzyka pierwsza klasa!
Full Blackstone - wysmakowany stoner jedyny w swoim rodzaju.
Snake Thursday - punkowa werwa w brudnym wydaniu. Na koncie debiut.
Vagitarians - najbrudniejsza z brudnych odsłona brudnego rocka.
Jack Daniels Overdrive - metalowa odsłona południowego stylu życia. Na koncie epka, lp w drodze.
Menace - sami się nie przyznają, ale mają w sobie pustynię.
Black River - pierdolona supergrupa, czyli jak spopularyzować stoner. Debiutancki bestseller na półkach od dawna, następca w drodze.
Luna Negra - Kyuss spotyka Unidę pod Warszawą. Soundproof Demo hula od jakiegoś czasu.
Fifty Foot Woman - kapitalna muzyczna wyobraźnia i masa przestrzeni.
Palm Desert - ci goście to dla mnie już klasyka, "Dawn of the Burning Sun" to musiszmieć, w drodze "The Highest Fuel Level".
Oregano Chino - trochę psychodelii i jeszcze więcej słońca.

Ta pedalska lista powstała po to, żebym wiedział i pamiętał, czego szukać, jeśli przeczytałeś - Twój błąd.

ALE, jeśli już rzeczywiście dobrnąłeś do tego momentu, to poklikaj jeszcze na te adresy myspace, posłuchaj, popodziwiaj, napij się i przyjedź ze mną zakładać stonerowy band, bo NIKT KURWA NIE CHCE!

sobota, 1 sierpnia 2009

HunterFest 2009

HunterFest się odbył i odbył się ostatni raz. Nie chce mi się pisać dlaczego, weźcie sobie i sprawdźcie w Internecie. Ja dla ułatwienia zamieszczam własną relację z portalu WolnaChata.com:

HunterFest 2009

To, co się zdarzyło na lotnisku w Szymanach, zapewne znajdzie się w książkach opisujących historię muzyki metalowej w Polsce. Takiego festiwalu jeszcze nie było i miejmy nadzieję, że już nie będzie. Zapraszam na (w miarę) dokładną relację z mojej podróży na HunterFest 2009.

Wchodziłem na stronę internetową festiwalu regularnie i dostawałem wypieków na policzkach patrząc na program imprezy. Machine Head i Arch Enemy, czyli totalna rozwałka na początek, drugiego dnia mistyczne show Huntera, wielki powrót Flapjack i mrok Tiamat, na zakończenie Vader, Tarja, Acid Drinkers i Motorhead. Kapitalnie! Pakujemy więc manatki i jedziemy.

Prolog – środa, 22.07.09
Dworzec kolejowy Gdańsk Wrzeszcz, godzina 11 z groszami. Pociąg pospieszny, jedziemy we dwóch (pozdrowienia i podziękowania za towarzystwo dla mojego kompana Maćka!). Namiejsca siedzące nie liczymy, ale przecież nie jedziemy na festiwal dla luksusów. Po kilku godzinach podróży spokojnej aż nadto wysiadamy w Olsztynie, żeby zobaczyć scenę co najmniej zaskakującą: jakieś 200 osób obładowanych bagażami próbuje dostać się do pociągu do Szczytna – pociągu składającego się z lokomotywy i jednego wagonu! Zdążyliśmy już zrezygnować z prób wejścia na pokład pociągu, kiedy okazało się, że miejscowe PKP ma łeb na karku i dojechało kilka dodatkowych wagonów. Spoko – myślimy – dobry początek. Po niecałej godzinie wysiedliśmy na obskurnym dworcu w Szczytnie. Orientacja w przestrzeni – musimy się dostać do wsi Szymany. Ktoś coś mówił o festiwalowych autobusach? Mit jakiś. Na dworcu PKS w dziale informacja jakiś cwel był wielce zdziwiony, że go pytamy o autobus – widać tam się informacje zbiera, a nie udziela (miejscowa komórka wywiadu). Udało się dowiedzieć, że autobus odjeżdża dosłownie za kilka minut – pakujemy się, bilecik 3 złote. W tym miejscu poznajemy kolejnego kompana podróży – Tomka. Kierowca busa też wielce obrażony, że niektórzy muszą z bagażami wejść do środka, bo luk już pełen (nie pozwolił skorzystać z luku z lewej strony pojazdu). Refleksja – czy na Mazurach mieszkają jeszcze ludzie szczęśliwi? W Szymanach wysiadka a w moich rękach dziwnym trafem znajdują się dwa piwka. Do plecaka je i idziemy za kimś, kto zdaje się mieć pojęcie, gdzie idzie. Kilka kilometrów. Brama z napisem “Teren wojskowy. Wstęp wzbroniony” nie stanowi dla nas problemu. Idziemy przez las, po jakimś czasie pojawiają się strzałki, więc podążamy we wskazywanym przez nie kierunku. W końcu wychodzimy za lotnisko… Hektary patelni… Trawa i asfalt, nic więcej. Jacyś goście powolu rozstawiają ogrodzenie pola namiotowego, kilka namiotów już stoi. Stawiamy nasze obok i orientujemy się w sytuacji. Piwo – trza zamówić u koleżki, który jedzie do miasta. Żarcie – brak. Kible – brak. Prysznice – brak. Cokolwiek – brak. Sceny zwinięte do połowy – może pomyliliśmy dni? Pod wieczór przyjechały 2 namioty z żarciem, piciem i sympatycznymi dziewczynami sprzedającymi owe artykuły. Impreza zaczyna się powoli, dojeżdżają kolejne wycieczki. Na horyzoncie walą pioruny i błyska się, do nas deszczyk dociera po dobrych kilku godzinach. Jakiś naprany oszołom trzęsie ogrodzeniem i krzyczy “nienawidzę was ludzie! Co to za integracja! Boże, dlaczego mi to zrobiłeś!” – koleżka zostaje naszym faworytem, będziemy się z niego nabijać do końca imprezy. Deszcz zaczyna padać na dobre, nie dziwi nas to (jeszcze HunterFestu bez deszczu nie było), więc chowamy się do namiotów.

Dzień I – czwartek, 23.07.09
Słońce od rana piecze nas niemiłosiernie. Ludzie naprani permanentnie. Taki oto widok nas powitał, kiedy wywlekliśmy się z namiotów. Chleb z konserwą i piwo na początek, mycie zębów mineralną, siku do lasu. Potem znów piwo. I jeszcze jedno, a wszystkie ciepłe – lodówki nie działają, bo nie ma prądu. Od rana krążą plotki, że oprócz kapel konkursowych i Jelonka nic nie zagra. Nuda, słońce i takie wieści każą nam pić kolejne ciepłe piwa. Dobrym zajęciem okazało się obserwowanie poczynań trójki sióstr krzątających się w namiotach z żarciem. Aaaa, dojechała jeszcze budka z piwem z nalewaka, ale bez piwa. Za to wrzątek mieli – można było sobie zrobić kawę. Co jakiś czas trzeba było sobie zrobić spacerek do sympatycznej pary ochroniarzy na pogawędkę. Jakaś dziwka chce się chyba oddać za wódkę – powodzenia. Po jakimś czasie wjechały na teren festiwalu agregaty (ale bez benzyny), potem na polu namiotowym pojawiły się toi-toie oraz kontenery z prysznicami – wierzcie mi, żaden zespół nie dostał na wejście takiej owacji, jak kible. O którejśtam godzinie (już dawno po planowanym rozpoczęciu koncertu) gruchnęła wieść, że wymieniają karnety na opaski, więc stanęliśmy w kolejce. Dostaliśmy czarne szmatki na łapę – przynajmniej nie różowe. W tej kolejce okazało sie także, że czternastoletnie dziewczyny stojące przed nami są pełnoletnie i wolą starszych. Tak też poznaliśmy wesołą ekipę ze świrem Oszołomem na czele oraz piekielną Jarzębiną, która była podłączona do ogrodzenia (nie pytajcie o co chodzi). Łał, wpuszczają na teren festiwalu – idziemy, tam mają ciepłe jedzenie i zimne piwo. Ha, jest już dobrze. A tymczasem na małej scenie coś zaczyna się dziać – o ile pamiętam, pierwszy zagrał zespół Lido. Szacun, wyszli bez strachu, że wściekła publika ich zje i zagrali naprawdę dobry set. Metalcore’owe brzmienia i charyzmatyczny wokalista – to zapamiętam. Nie bardzo pamiętam, jakie konkrenie zespoły grały dalej, nie oczekujcie ode mnie dokładnej kolejności – zresztą, kogo kolejność obchodzi. At the Lake – cóż, nie obiecywałem sobie po nich wiele, ale dali radę – publika była naprawdę spragniona muzyki. At the Lake zaprezentowało swój sprawny gotycko-folkowy metal, choć nagłośnienie momentami pierdziało. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie Neuronia – potężne brzmienie zahaczające śmiało o grind, sprawna maszyna koncertowa. Neuronia w tym momencie wskoczyła w mój notesik pod hasłem “koniecznie sprawdzić”. Kaatakilla – nieporozumienie. Kaatakilla to zespół widmo, nie widziałem nigdy żadnej płyty, żadnego demo, na żadnym plakacie (poza HunterFestem) logo zespołu nie rzuciło mi się w oczy. Dlaczego zatem organizator HF tak bardzo lansuje zespół na gwiazdę krajowego formatu? Kaatakilla zagrała koncert przeciętny, brak im charakteru i charakterystyczności. I tutaj nastąpiłby koniec (być może reszta zespołów konkursowych grała, ale nie widziałem lub nie utkwiły mi w pamięci), bo Jelonek również ponoć miał olać festiwal. Wróciliśmy do namiotu a potem z powrotem na pole festiwalowe, bo Pierwszy Skrzypek Polskiego Metalu jednak wyszedł na scenę. Ludzi mało, ale bawią się dobrze, bo Jelonek to koncertowe parzystokopytne zwierzę. Facet wychodzi na scenę i gra takie szoł, że najwięksi ortodoksi kłaniają się w pas. Po raz kolejny Michałowi Jelonkowi należą się brawa i szacunek. A w międzyczasie znów zaczął padać deszcz, więc w naszym namiocie znów kałuża. Znaleźliśmy dla niej praktyczne zastosowanie i chłodziliśmy w niej piwo.

Dzień II – piątek, 24.07.09
Nie, dziś też nic nie odbędzie się punktualnie. Znów upał niesamowity, robić nie ma co więc powtórka z wczoraj. Chociaż nie, wybraliśmy się na pizze do Szczytna. Na polu namiotowym natomiast powstał tribute band dla Arka Michalskiego – Arek Enemy. Potem zjawili się Drak i Simon z Hunter i zaczęli tłumaczyć, dlaczego wszystko wygląda tak, jak wygląda, jak naprawdę wygląda i jak wyglądać będzie jutro. Szacun za odwagę cywilną dla panów – wyszli, przeżyli, nic im się nie stało. Wszyscy zrozumieli, że to nie ich wina. Ale też okazało się, że Daray (perkusista zespołu) stwierdził, że ma gdzieś taką imprezę i pojechał do domu, toteż Hunter nie zagra. Obiecali natomiast, że przyjdą z gitarami na pole namiotowe i jakis akustyczny secik poleci. I poleciał dnia następnego. Muzycznie dzień drugi nie wyglądał o niebo lepiej od pierwszego. Na małej scenie świetne występy Merry Pop Ins oraz Sickroom, pozostałe konkursowe talenty bez szału. Za Lipali nie przepadam, więc trochę się wynudziłem, ale to była pierwsza duża nazwa, jaka się na HF ‘09 pojawiła. Ludzie zaczęli się w końcu bawić, zaczęło się robić naprawdę festiwalowo. Humory dopisywały nam dopóki na scenie nie pojawiła się kolejna “gwiazda”: Funeral for a Friend. Występ fatalny, najgorszy performens na całym festiwalu. Ludziska nie czaili tej muzyki (ja też nie), więc zespół mógł dwoić się i troić i nic z tego nie wyszło. Mogiła. Na szczęście potem nastąpił wielki powrót – Flapjack! I totalne zwycięstwo – pełen energii występ, kapitalnie zagrany koncert. Dobry kontakt z publicznością, nagłośnienie bezbłędne. I znów nawet ortodoksi bawili się dobrze i nikt nie narzekał, że ktoś rapuje czy coś w tym stylu. Brawo Flapjack! W dalszej kolejności udałem się na spożycie napojów alkoholowych z managerem ochrony i razem obejrzeliśmy show Orbity Wiru. Dotychczas jakoś mnie nie przekonywali, po HF ‘09 zmieniam jednak zdanie. Bardzo fajny koncert, ze sceny biła swojego rodzaju pewność i siła. Nowa płyta już jest – zwróćcie na nich uwagę. Po Orbicie śpiwór. I oczywiście deszcz w nocy.

Dzień III – sobota, 25.07.09
Łał, czyżby wszystko miało się odbyć planowo? Nikt w to już nie wierzył, a jednak się udało. Czyli można. Na polu namiotowym wszyscy wyglądają jak zombie – ile można chlać i siedzieć w upale. Mimo tego, kiedy pojawili się Drak i Pit niosąc gitary w mig wszyscy usiedli na glebie i otwarta została HunterFestowa scena country. Fajnie było, nie ma co, kolejny raz respekt dla Hunter. Na pole festiwalowe wpuścili nas wcześniej, rzuciliśmy się na ZIMNE piwo i żarcie. Koszulki festiwalowe mają fajny design, więc zakupiliśmy. Do tego jeszcze parę błyskotek z namiotu Rockmetalshopu. A na małej scenie na początek wyśmienita dawka ognistego rocka w wykonaniu Snake Charmer! Czad był! Kilka piw potem jeszcze ciekawe show przebierańców z Los Pierdols i duża scena. A tam już słychać było rozgrzewkę chłopaków z Vader. Maszyna ruszyła i Vader zrobił huragan nieprzeciętny – z trawy w mig zrobiło się klepisko. I tak powinno być! Brutalnie, bezbłędnie i z szelmowskim uśmiechem na twarzy Petera – każdy trybik na swoim miejscu. Poszły chyba wszystkie hiciory zespołu, z “Sothis” i “Carnal” na czele, nie zabrakło “Epitaph”, “This Is the War” czy “Shadowfear”. Pod sceną bardzo niebezpiecznie – publika naprawdę dała z siebie wszystko. Votum na małej scenie zagrał fajny koncert, ale na czoło się nie wybił. Można było posłuchać, choć bez rewelacji (no i znów zaczęło padać). Przed koncertem Tarji Turunen niebo się oczyściło – dobry znak. Po samym występie ex-wokalistki Nightwish też się niczego nie spodziewałem. Zupełnie żadnych oczekiwań. Tymczasem Tarja i jej zespół zagrali tak świetny koncert, że szczęka mi opadła na sam dół! Wybrzmiały zarówno autorskie kawałki Tarji z jej solowego albumu, klasyki Nightwish jak i chociażby “Poison” – cover Alice’a Coopera, były też solowe popisy muzyków (perkusista!). Owacja w pełni zasłużona – sama wokalistka sprawiała wrażenie zadowolonej z przyjęcia, a publika zadowolonej z koncertu. Obiecałem sobie przyjrzeć się dokładniej solowym nagraniom pani Turunen. Na małą scenę w tym czasie wtarabanili się szaleńcy z Acid Drinkers z nowym gitarzystą Yankielem. Ojj, dali radę. Barmy Army na pewno byli zadowoleni. Poszły stare numery, poszły nowe, poszły wszystkie hiciory. Zdarłem sobie gardło jak głupi. Yankiel też radzi sobie świetnie i godnie zastepuje Olassa. Chóralne “Sto lat” i pędzimy na dużą scenę, bo tam ładuje się już Motorhead! Ech, co tu można pisać? Że grają jak młodzieniaszki? Że Lemmy to chodząca metafora rock’and’rolla? Że Campbell miażdżył werwą? Że Mikkey Dee wykręcił za bębnami takie solo, że wszyscy pałkerzy świata powinni się schować? Przecież tego właśnie się spodziewaliśmy i tego byliśmy pewni. Motorhead dobitnie wytłumaczyli mi na żywo, dlaczego są legendą (choć nigdy nie miałem co do tego wątpliwości). Jakaś godzina czy półtorej, na bis akustyczna wersja “Whorehouse Blues” a potem to, co tygryski lubią najbardziej: “Ace od Spades” i “Overkill”. Naładowani energią wróciliśmy na pole.

Epilog: niedziela, 23.07.09
Wróciliśmy na pole namiotowe, ale nie po to, żeby spać. Sprzątnęliśmy graty, zwinęliśmy namioty. Taxówka, Szczytno, pociąg, Olsztyn, pociąg, Gdańsk. A na miejscu oczywiście pada deszcz. Po zakończeniu festiwalu uczucia mam mieszane – organizacyjnie jeden wielki wstyd, natomiast muzycznie poziom bardzo wysoki. Niemniej, jeśli w ogóle kiedykolwiek HunterFest się jeszcze odbędzie, nastąpi to na pewno beze mnie. Zraziłem się.


W najbliższym czasie (znaczy jak mi się zachce) poszukam jakichś zdjęć (polecam galerię na rockmetal.pl) i filmików. No i Kronikę Koncertową trzeba uzupełnić, bo gdzieś mi umknęły koncerty Kayanisa, Jelonka, SBB i ostatni dzionek Gdynia Blues Festiwalu z niesamowitym koncertem Nocnej Zmiany Bluesa.

sobota, 18 lipca 2009

HunterFest 2009

Łoł, z pińcet lat mnie tu nie było. Nie to, żebym miał coś ważnego światu do zakomunikowania... poprawka, miałbym całkiem sporo, ale świat nie chce mnie słuchać, więc mam to w dupie. Zresztą korzystam częściej z mojego profilu myspace, lepiej idzie niż z bloggerem.

A tymczasem 2 sprawy do zakomunikowania.

W sierpniu w Gdańsku wystąpię razem z Ennio Morricone. To Himalaje muzyki, więc na kolana, kmiotki.

A sprawa druga jest taka, że po usunięciu 134097 przeszkód w końcu wygląda na to, że jednak odwiedzę tegoroczny HunterFest. A tam czeka na mnie nie byle kto, bo pierwszorzędny zestaw kapel:

Tiamat
Arch Enemy
Motorhead
Machine Head
Tarja Turunen
Epica
Funeral for a Friend
At The Lake
KAATAKILLA
Lipali
Vader
Acid Drinkers
Jelonek
Flapjack
Orbita Wiru
Votum
Los Pierdols
Nutshell
Hunter
Neuronia
Opaleni
Lido
Man's Fall
Sickroom
Mery Pop Ins
D-Tails
S.O.U.L
No Shore
Triquetra
Formacja In
Snake Charmer

Oczywiście na jednych wykonawców czekam bardziej, na innych mniej, na jeszcze innych wogóle. Parę uzasadnień moich osobistych typów? Bardzo proszę:

Dzień pierwszy (poczynając od godzin najwcześniejszych):
1. Neuronia - w zasadzie to znam ich tylko z myspace, ale z chęcią zobaczę jak sobie poradzą na większej imprezie.
2. KAATAKILLA - bo w ogóle nie czaję, dlaczego organizator próbuje robić z tego zespołu gwiazdę rangi krajowej. Przecież nigdzie ich nie ma, nic nie nagrali, nigdzie nie grali. Oby się wybronili na żywo.
3. Arch Enemy - bo Angela jest jedyna i niepowtarzalna, a zespół TEGO formatu musi niszczyć na żywo. I niszczy, jestem pewien.
4. Epica - bo pani ładnie wygląda - mam słabość do rudych (i szatynek, i brunetek, i blondynek). A lżejsze, melodyjne i, powiedzmy, "gotyckie" klimaty jakoś ostatnio mi leżą. Zwłaszcza z takimi wokalistkami.
5. Jelonek - bo facet jest geniuszem muzyki i niesamowitym showmanem. Nic wiecej dodawać nie trzeba.
6. Machine Head - bo należą do mojej ścisłej czołówki od momentu, kiedy ich poznałem, czyli jakieś 10 lat temu. MH to dla mnie XXI-wieczna wersja Metalliki z lat 80.
7. Mery Pop Ins - w 2006 roku na HunterFeście bardzo pozytywnie mnie zaskoczyli, czekam na podobne wrażenia w tym roku.
8. Orbita Wiru - bo nie słyszałem nowego materiału i mam nadzieję, że w końcu udało im się wykorzystać swój talent i umiejętności.
9. Lipali - z szacunku dla Lipy i żeby się chwalić znajomym.
10. Flapjack - bo Flapjack na scenie to niestety nieczęsty widok.
11. Hunter - bu Hunter to kult.
12. Funeral for a Friend - bo będą, a zawsze to jakaś znana nazwa. Może mnie przekonają do siebie - w chwili obecnej nie mogę się pochwalić znajomością muzyki FfaF.
13. Tiamat - bo to zespół, od którego od zawsze waliło szczerością, nie jakiś HIM czy inne 69eyes.
14. Snake Charmer - bo lubię stoner rocka.
15. Triquetra - bo ta nazwa mi się zawsze gdzieś przewijała, a nigdy z muzyką tej kapeli nie miałem większej styczności.
16. Los Pierdols - bo mają jaja (przynajmniej na myspace).
17. Tarja Turunen - jestem wzrokowcem. Poza tym ciekaw jestem, jak sobie kobitka radzi bez Nightwish.
18. Votum - bo słyszałem o nich dużo dobrego i są na mojej liście pt. "sprawdzić koniecznie".
19. Vader - bo jeszcze ich nigdy nie widziałem na żywca, a to przecież maszyna mordercza.
20. Acid Drinkers - bo Acidzi są przezajebiści i zawsze jest świetna zabawa.
21. Motorhead - bo to legenda, bez nich by się nie liczyło.


Stay tuned,
wieści po powrocie!

wtorek, 26 maja 2009

z cyklu "W starym kinie z Naumatorem"

Bardzo intrygujące. Odnalezione na joemonster.org, pochodzi z globalnaswiadomosc.com. A tak właściwie to z youtube.

sobota, 23 maja 2009

Kronika Koncertowa: Dżem

Postanowiłem archiwizować wspomnienia z koncertów na których byłem. Zaczynam od dziś, właściwie wczoraj. Stwierdzając, że gdzieś mam pierdyliardktóryś koncert Farben Lehre i T.Love wybrałem się na VI Gdynia Blues Festival do Gdyni na koncert zespołu Dżem. Trzydniowego eventu dzień pierwszy, załapałem się jeszcze na występ Mississippi Blues. Nie jestem wielkim fanem bluesa, choć ostatnio lubię wrócić do korzeni. Mississippi grało całkiem miło, piwo było dobre choć drogie. Dżem słabych koncertów nie gra. Jakby kogoś interesowało, to poniżej plakat i kilka filmików zajebanych z last.fm, autorstwa użytkownika bardzosilny.



Mississippi Blueas Band - Ticket to Right and Mojo Working


Dżem - W życiu piękne są tylko chwile



Dżem - Wehikuł Czasu

niedziela, 10 maja 2009

Naumatorowych terorii spiskowych cd.

Myślcie, co chcecie, ale mnie to przekonuje. Poza tym wpisuje się doskonale w szereg innych spiskowych przewidywań, ale te musicie sobie znaleźć sami, bo nie chce mi się ich opisywać.
A tu macie artykuł ze strony globalnaswiadomosc.com

Nowy wirus - czy to tylko seria dziwnych przypadkow ? 28-04-2009

Ponizsze zestawienie faktow moze wydac sie niektorym szokujace, ale niestety jest prawdziwe.
Seria roznych "przypadkow" i zdarzen musi dac kazdemu, nawet najbardziej upartemu troche do myslenia. Jest tego po prostu za duzo na raz !!!

Od kilku lat jestesmy karmieni przez media informacjami o zagrozeniu ptasia grypa. Jakkolwiek, w miedzyczasie wiele wirusow zabija codziennie tysiace ludzi na swiecie i kazdy stanowi potencjalne zagrozenie epidemia, zadnemu z nich nie poswieca sie nawet drobiny tej uwagi jaka przykuwa wirus ptasiej grypy, chociaz pochlonela ona okolo 200 ofiar smiertelnych na calym swiecie, na przestrzeni kilku lat.

Dokladnie 4 lata temu, w kwietniu 2005 roku, NewScientist (bardzo powazane czasopismo i portal naukowy) opublikowal artykul, w ktorym wykazuja, ze aby wirus ptasiej grypy H5N1stworzyl zagrozenie pandemia (epidemia na duza skale) to musialby przenosic sie z czlowieka na czlowieka.

http://www.newscientist.com/article/dn7268

Jak dotychczas stwierdzono tylko mozliwosc przenoszenia sie tego wirusa z ptaka na czlowieka i to tylko w niektorych przypadkach. Aby wiec mogl on sie przenosic z czlowieka na czlowieka, musialby on odpowiednio zmutowac. Taka mutacja musiala by sie odbyc za posrednictwem genu zwierzecia, ktore ma gen podobny do ludzkiego. Tutaj kandydatami byly malpy i ... swinie !!! Swinie maja gen w 98% podobny do ludzkiego. Tego typu pomost genowy moglby doprowadzic do prawdziwie niebezpiecznej dla calej ludzkosci pandemii. Na szczescie prawdopodobienstwo takiej mutacji bylo tak znikome, ze nie bylo brane zbyt powaznie pod uwage.... pisal NewScientist 4 lata temu!!!

W 2008 roku Minister Zdrowia Indonezji oskarza publicznie USA i WHO o sztuczne kreowanie ognisk ptasiej grypy w Azji oraz wykorzystywanie wirusa ptasiej grypy do produkcji broni biologicznej. http://www.news-medical.net/?id=35356

W lutym 2009 roku jedna z najwiekszych firm famaceutycznych swiata - BAXTER INT. doprowadza do nieprawdopodobnej pomylki, wysylajac do roznych placowek w 18 krajach swiata material na szczepionki zarazony "aktywnym" wirusem ptasiej grypy. Okazuje sie ze dochodzi do przypadkow zarazenia w Wiedniu i Czechach
(nie potwierdzone oficjalnie). Istnieje zagrozenie laczenia sie tego
wirusa z innymi, co potencjalnie moglo by doprowadzic do mutacji.

W marcu 2009 roku USA decyduje sie wspomoc swoich przyjaciol w Mexico, w walce z narkotykowym kartelem. Wysylaja do El Paso (Juarez)wojsko i prowadza sie tam stan wyjatkowy. Niby nic wspolnego, lecz
USA ostatnio jest tam bardzo aktywne.

We wrzesniu 2008 roku, w tym samym El Paso ?Juarez (Meksyk, przy granicy
z USA) prowadzi sie intensywna kampanie szczepienia ludnosci
przeciw grypie: http://www.medicalnewstoday.com/articles/123411.php

Trudno jest okreslic, czy te sprawy maja cos ze soba wspolnego. Jasnowidzem nie jestem, ale przynajmniej moge zapytac: czy to tylko zbiegi okolicznosci ? W tym samym El Paso ? Juarez stwierdza sie
jedne z pierwszych ognisk swinskiej grypy. Ciezko jest okreslic, czy pierwsze, poniewaz media podawaly zroznicowane informacje.

Taka sama kampanie prowadzi sie tez na terenie calego Meksyku i USA, o czym mowi ten artykul: http://www.epcc.edu/nwlibrary/borderlands/19_flu_1918.htm

Od jakiegos czasu (wiele miesiecy) nasila sie ogolnoswiatowa kampania, medialna przypominajaca tzw. grype hiszpanke z 1918 roku. Czyzbysmy mieli wsrod naszych politykow i naukowcow caly szereg wizjonerow ? A moze nauka posunela sie tak daleko, ze wprawdzie niby nie potrafimy przewidziec swiatowego kryzysu finansowego ale potrafimy przewidziec swiatowa epidemie wirusa, ktorego jeszcze nie ma ?

Wlasnie teraz pojawily sie niusy o jeszcze jednym "nieprawdopodobnym" przypadku.
Otoz okazuje sie ze w ostatni poniedzialek (wczoraj), w pociagu zmierzajacym do Genewy (Szwajcaria) "wybuchl" kontener zawierajacy wirusa nowej swinsko-ptasiej grypy H1N1

http://swinefluspread.wordpress.com/2009/04/28/swine-flu-virus-container-explodes/

W miedzyczasie najwieksze firmy farmaceutyczne pracuja ciezko aby wytworzyc jak najlepsze i jak najwiecej szzcepionek przeciwko grypie. Problem w tym, ze .... takie nie istnieja !!!

Szczepionki, ktore sa produkowane moga co najwyzej opozniac lub spowalniac rozwoj zwyklej grypy, a wcale nie musza dzialac hamujaco na nowego wirusa, do czego tez przyznaja sie naukowcy. A kto przewodzi w tej produkcji ? Okazuje sie, ze ten sam Baxter Intrnational, ktory doprowadzil do tak niezwyklych i tragicznych pomylek jeszcze 2 miesiace temu. http://www.chicagotribune.com/business/chi-baxter-swine-flu-27-apr27,0,3579388.story

Mimo wszystko, w wielu krajach wprowadza sie po cichu nowe prawo, umozliwiajace przymusowe szczepienia przeciwko grypie, w przypadku zagrozenia pandemia. Ciekwawostka jest to, ze prawo to wprowadzalo sie zanim jeszcze aktualna epidemia sie zaczela !!!

Np. artykul ze stycznia 2009 roku (USA):
http://www.injuryboard.com/national-news/Flu-Vaccine-Mandatory-For-New-Jersey-Children.aspx?googleid=254536

Inny artykul:
http://www.prisonplanet.com/time-magazine-preps-americans-for-mandatory-vaccinations.html

Na koniec chce podac, ze jeden z najwiekszych dziennikow holenderskich - De Volkskrant, zamiescil artykul pod znamiennym tytulem: Opzettelijke verspreiding: de dood via de griepprik
ktory w tlumaczeniu oznacza nic innego jak: Celowe rozprzestrzenianie: smierc po przez szczepionke...

Podsumujmy to wszystko jeszcze raz:

*
Od kilku lat roi sie w mediach od artykulow na temat ptasiej grypy
*
2005 rok - naukowcy wiedza jak moglby powstac smeirtelny wirus, lecz uwazaja ze w naturze jest to prwaie niemozliwe.
*
Od okolo 2 lat nasila sie swiatowa kampania w sprawie szczepien przeciwko grypie. Zmienia sie przy tym prawodawstwo, umozliwiajac rzadom wprowadzanie przymusowych szczepien w razie pandemii grypy, ktora jeszcze nie istnieje.
*
2008 rok - Minister Indonezji oskarza Swiatowa Organizacje Zdrowia, USA i koncerny farmaceutyczne o sztuczne kreowanie ognisk ptasiej grypy w Azji, kreowanie poprzez media atmosfery strachu i produkcje broni biologicznej na bazie wirusa ptasiej grypy
*
Wrzesien 2008 - rozpoczyna sie szeroko zakrojona kampania szcepienia meksykanow przeciwko grypie. tam tez zaczyna sie pandemia...... (???)
*
Styczen 2009 - rozpoczyna sie akcja obowiazkowych szczepien w New Jersey, wlasnie tam gdzie pozniej powstaje jedno z pierwszych amerykanskich ognisk swinskiej grypy... (???)
*
Luty 2009 - Baxter International rozsyla "zarazone" ptasia grypa materialy szczepionkowe do 18 krajow swiata
*
Marzec 2009 - akcja przeciwko baronom narkotykowym w El Paso. Wprowadzenie stanu wyjatkowego i wojska USA do El Paso.
*
Kwiecien 2009 - El Paso jednym z pierwszych ognisk swinskiej grypy
*
Kwiecien 2009 - wybuch zbironika ze swinska grypa w pociagu zmierzajacym o Genewy w Szwajcarii.

Przypadki, przypadki ..... wizjonerzy

Coz - pozostawiamy Was z powyzszymi faktami. Sami dokonajcie oceny tego wszystkiego, bo to Wy bedziecie ponosic konsekwencje waszych dalszych decyzji....

Pozdrawiamy wszystkich serdecznie !!!



Sorka, nie chciało mi się poprawiać literówek i wstawiać wszystkich polskich znaków. Co powiecie ciekawego?

sobota, 9 maja 2009

Misja

Mam misję. Moją życiową krucjatę. Korzystając z mojej bytności w środowisku akademickim będę tępił takich kretynów, jak autor tego szitu i tych, którzy mu przyklaskują. Amen.

poniedziałek, 4 maja 2009

Z serii: historie niesamowite.

Jestem fanem koszykówki, szczególnie jej najefektowniejszej wersji - NBA. Tam emocje sięgają zenitu a zawodnicy zostawiają na parkiecie całe serce. Tam nie gra się jedynie o wielką kasę - wielu graczy walczy o lepsze życie, o szansę dla siebie i dla innych. Koszykówka to wielokrotnie szansa dla młodych czarnych chłopaków na wyjście z getta, na osiągnięcie szacunku ludzi i samego siebie.
Dikembe Mutombo grał w NBA w momencie, kiedy uczyłem się zasad tego sportu. W tym roku zakończył karierę. Jego piękną (wartą nakręcenia łzawego filmu) historię opisują Michał Rutkowski i Paweł Wujec w serwisie sport.pl:

Fruwając pod koszem: Wielkie chłopisko o wielkim sercu



W dzieciństwie marzył, że gdy urośnie, zostanie lekarzem. Ale urósł tak bardzo, że nie mógł nie zostać koszykarzem. Swoje marzenie z dzieciństwa realizuje, budując szpitale.

Dikembe Mutombo spędził w NBA 18 lat. Odnosił sukcesy m.in. w Denver Nuggets, Atlanta Hawks, Philadelphii 76ers i New Jersey Nets. To z nim wiąże się jeden z najpiękniejszych obrazków w historii play-offów NBA, jaki pamiętamy: rok 1994, pierwsza runda play-offów, końcowa syrena, wielki facet długo leży na plecach, kurczowo trzymając piłkę ponad głową, na twarzy maluje się pełnia szczęścia i najszerszy uśmiech świata. Denver Nuggets właśnie sprawili największą sensację w historii NBA, eliminując rozstawionych z jedynką Seattle Supersonics (tę wzruszającą scenkę można sobie przypomnieć w naszym blogu Supergigant.blox.pl).

Ostatnie pięć lat Dikembe spędził w Houston jako zmiennik Yao Minga. Karierę zamierzał zakończyć już po poprzednim, znakomitym sezonie okraszonym 22-meczową serią zwycięstw Rockets z rzędu, podczas której godnie zastępował kontuzjowanego Yao. Ale kiedy dowiedział się o niesnaskach w szatni na linii McGrady - Yao - Ron Artest, w grudniu dał się namówić władzom klubu na jeszcze jeden comeback: "Zrobię z tym porządek - może złapię kilku za łby, stuknę jednym o drugi i wszystko wróci do normy".

I wróciło. Rockets awansowali do play-offów z piątego miejsca na Zachodzie, w pierwszym wyjazdowym meczu pokonali Portland Trail Blazers. Mutombo zagrał jak młodzieniaszek, zebrał dziewięć piłek, zaliczył dwa bloki w 18 minut.

W pierwszej kwarcie meczu nr 2 Mutombo upadł na ziemię po niegroźnym starciu z młodszym o 22 lata Gregiem Odenem. 43-letnie kolano powiedziało dość. Koledzy znieśli płaczącego Mutombo na noszach z parkietu. Jego kariera koszykarska dobiegła końca.

Odchodzi wielki koszykarz o bardzo wielkim sercu. Mutombo tak tłumaczył, dlaczego zrezygnował z medycyny i został koszykarzem: "Kiedy podpisałem pierwszy wielomilionowy kontrakt z Denver Nuggets, zrozumiałem, że mogę bardziej pomóc moim rodakom, grając w koszykówkę, niż będąc lekarzem". I zamiast jak typowy koszykarz NBA wydawać swoje pensje na pałace, limuzyny i biżuterię, rozpoczął zakrojoną na szeroką skalę działalność charytatywną. W 1997 roku założył fundację własnego imienia, zbierając datki na walkę z biedą w Kongu. Adoptował czworo dzieci. Sfinansował wyjazd kobiecej koszykarskiej reprezentacji Konga na olimpiadę w Atlancie. Zorganizował program "Koszykówka bez granic", w ramach którego odbywał wraz z kolegami z NBA tournée po Afryce. Był rzecznikiem wielu organizacji charytatywnych, dostawał mnóstwo nagród za swoją działalność. Jak mówi: "Dzięki NBA otworzyło się przede mną wiele drzwi. Muszę pamiętać, żeby jak najwięcej ludzi miało szansę przejść przez te drzwi. To jest afrykański sposób na życie".



Trzy lata temu, po dziewięciu latach gromadzenia funduszy, sporów z władzami Konga o ziemię i samej budowy fundacja Mutombo otworzyła w Kinszasie, stolicy Konga, nowoczesny szpital na 300 łóżek - Biamba Marie Mutombo (imienia matki Dikembe, która zmarła 12 lat temu na atak serca, bo nie było dla niej miejsca w szpitalu). To pierwszy szpital zbudowany w Kinszasie od blisko 40 lat. Mutombo zapewnił ponad połowę z 29 mln dol., które pochłonęło całe przedsięwzięcie. Był szczęśliwy, bo spełniło się marzenie jego życia: "Kiedy złapiesz windę, która zawiezie cię na sam szczyt, nie zapomnij posłać jej z powrotem na dół, żeby ktoś jeszcze mógł nią wjechać. To mój sposób na posłanie windy z powrotem na dół".

Dikembe Mutombo nie będzie już mógł się realizować jako wielki koszykarz. Ale będzie miał mnóstwo czasu, żeby się realizować jako dobry człowiek.

PS Zapraszamy na nasz blog Supergigant.blox.pl, gdzie wspominamy najlepsze momenty z kariery Mutombo, jego charakterystyczny tubalny głos a la Lord Vader i poczucie humoru.



Kronika towarzyska

Kilka tygodni temu Dikembe Mutombo został ukarany przewinieniem technicznym i grzywną, bo z ławki narzekał na pracę arbitrów. Dziennikarze przyłapali go potem w szatni z komórką w dłoni: "Mam na linii komisarza Sterna. Powiem mu, że NBA nie potrzebuje mojego tysiąca dolarów grzywny. W Afryce jest mnóstwo głodnych dzieci i chyba nie chcecie zabierać im jedzenia?".




Ciekawostki

Dikembe naprawdę nazywa się Dikembe Mutombo Mpolondo Mukamba Jean-Jacques Wamutombo.

Jest drugim najlepiej blokującym koszykarzem w historii NBA (3289 bloków), za Hakeemem Olajuwonem.

Czterokrotnie był wybierany na najlepszego obrońcę w NBA, ośmiokrotnie grał w Meczu Gwiazd.

Mówi płynnie po angielsku, francusku, hiszpańsku, portugalsku i w pięciu narzeczach afrykańskich.



Charakterystycznym gestem Dikembe był tzw. finger wag (merdający paluszek) następujący zazwyczaj po udanym bloku na przeciwniku. Symbolizował on przekaz: "nie w moim domu", bo teren wokół kosza drużyny Mutombo to teren należący do Mutombo. Gest ten narodził się w roku 1970 w Zairze. Czteroletni Mutombo przedrzeźniał swoją mamę, która zwracała mu uwagę, żeby nie drażnił starszego brata. Dziesięć lat później Dikembe po raz pierwszy zaprezentował merdający paluszek podczas meczu koszykówki nastolatków. I tak to trwało aż do ubiegłego tygodnia. Ciekawe, prawda?

Złota myśl

Pewnie nikt nie myślał, że tego wielkiego chłopa będą kiedyś znosić z parkietu na noszach. Odchodzę jak ranny żołnierz. Ale myślę, że to też była piękna chwila -pokazująca poświęcenie dla ligi, dla drużyny, dla kolegów z zespołu - Dikembe Mutombo.


I tego gościa z czystym sumieniem mogę nazwać wielkim sportowcem. Szacun.

niedziela, 3 maja 2009

Bajucha

Dziś opowiem Wam bajkę. Przeczytałem ją na forum sadistic.pl, na które lepiej nie wchodzić, jeżeli się nie czai czarnego humoru. Tekst został zamieszczony przez użytkownika ~kauah.
A oto i bajucha:


Mały chłopczyk wraz z tatusiem znaleźli w lesie małego jeżyka. Leżał pod
kępką trawy i drżał z zimna. Chłopczykowi zrobiło się żal jeżyka i
poprosił tatusia, żeby zabrali jeżyka do domu. Tata się zgodził, i tak
jeżyk zamieszkał u nich. Chłopczyk bardzo dbał o jeżyka, poił go mleczkiem
i dawał mu najlepsze owoce. Jeżyk zajadał ze smakiem i nieraz - ku
zdziwieniu chłopca - pomrukiwał z zadowoleniem. Na zimę jeżyk - jak
przystało na wszystkie porządne jeżyki - zapadł w zimowy sen. A na wiosnę
jeżykowi urosły skrzydła, na czole wyrósł róg i odleciał przez
niedomknięte okno. Wtedy stało się jasne, że chłopczyk z tatusiem nie
przynieśli z lasu jeżyka, tylko jakieś chuj wie co...

czwartek, 23 kwietnia 2009

stoner.

Stoner rock i stoner metal to zamiennie stosowane terminy określające podgatunek rocka i metalu. W stoner rocku często stosowane są powolne tempa, psychodeliczne improwizacje, basowe gitarowe riffy i melodyjne wstawki. Gitarzyści stosują różnorodne efekty gitarowe, przede wszystkim wah-wah i pogłosy. Śpiew jest szorstki i ma prostą rytmiczną melodię. Produkcja jest często bardzo surowa, ograniczona do minimum może nawet brzmieć amatorsko.

Stoner powstał w wyniku fascynacji latami 60. i 70. Słychać w nim naleciałości psychodelicznego, kosmicznego rocka i klimatu towarzyszącego dopiero co tworzącemu się heavy metalowi. W stoner metalu słychać wyraźne wpływy doom metalu. Zespoły stoner rockowe często wśród swych inspiracji wymieniają Black Sabbath, Led Zeppelin, Jimiego Hendriksa, Deep Purple. To właśnie te zespoły można nazwać prekursorami stylu.

Przełomowy dla stoner rocka był rok 1992 i płyta amerykańskiego zespołu Kyuss - Blues for the Red Sun. Krążek ten wraz z płytami Sleep's Holy Mountain (1992) zespołu Sleep i Spine of God (1991) Monster Magnet, jest uważany za filar i podwalinę stoner rocka. Mniej więcej w tym samym czasie w Anglii swój pierwszy album wydał Electric Wizard. Zespoły te uzyskały status kultowych, a Kyuss stał się synonimem amerykańskiego stoner rocka.

Artykuł w żenujący sposób zajebany przeze mnie z wikipedii, wiem, mogłem sam to napisać, ale mi się nie chciało.

Tyla teorii, czas na praktykę. Żeby się dobrym przykładem podeprzeć zapodaję jednego z moich faworytów ostatnimi czasy: Halfway To Gone - Couldn't Even Find A Fight.







A piszę to po to, żeby się poskarżyć - nikt nie chce ze mną pograć stoner rocka.
Fuck.
Zostanę emo i się popłaczę z tego powodu, a sznyty po emo-cięciach poleję rasowym whiskey, żeby zachować pozory true rokendrolowego lajfstajlu. Całość będzie miała miejsce w Cadillacu albo innym Mustangu, jak już taki sobie podprowadzę jak artykuł z wikipedii.

Część oficjalna:
jesteś z 3miasta i umiesz grać na czymś sensownym, do tego chcesz pograć trochę rasowego syfiastego rocka to się zgłoś. Będziemy się umawiać na chlanie i gadać o tym, co zrobimy, jak już zaczniemy grać (a najprawdopodobniej nie zaczniemy).
Jeśli jesteś zgrabną biuściastą babeczką, to zwiększa Twoje szanse do nieskończoności.

środa, 15 kwietnia 2009

Kupić buty do trumny...

...razy 3 000 000 000!!Panowie, kurde, sprawa jest jasna. Tylko czekać, aż ktoś wpadnie na genialny pomysł i jakimś magicznym naukowym sposobem przeniesie sytuację na gatunek ludzki. I chuj, panowie, Seksmisja przestaje być niewinną komedyjką. A, zapomniałem napisać, o co mi właściwie chodzi. Jak donosi gazeta.pl:


Odkryto jedyny na świecie gatunek mrówek, który pozbył się samców



Amerykańscy naukowcy dowiedli, że kolonie mrówek żyjących w Amazonii składają się wyłącznie z samic. Ich zdaniem jest to pierwszy odkryty gatunek mrówek, który w procesie ewolucji pozbył się samców.


Badacze z Uniwersytetu w Arizonie testowali DNA mrówek z gatunku Macrocephalus smithii. Okazało się, że materiał genetyczny wszystkich osobników jest taki sam, jak DNA królowej. Oznacza to, że każda mrówka jest klonem matki.

Rozmnażanie bezpłciowe występuje u wielu owadów, jednak u mrówek jest ono niezmiernie rzadkie. Amerykańscy naukowcy podkreślają, że pozbycie się samców ma swoje zalety - samice mogą na przykład wydawać nawet dwa razy więcej potomstwa. Wadą jest jednak to, że każdy osobnik jest identyczny, przez co cały gatunek jest bardziej narażony na ataki pasożytów czy choroby.

Amerykańskich biologów zafascynowały też "rolnicze" umiejętności Macrocephalus smithii; okazało się, że w stworzonych przez siebie "ogrodach" uprawiają one pewien rodzaj grzybów - w celu zapewnienia sobie pożywienia.

Według ekspertów, mrówki zajęły się "rolnictwem" na długo przed powstaniem człowieka - około 80 milionów lat temu. Wyniki badań publikuje tygodnik Brytyjskiej Akademii Nauk (Proceedings of the Royal Society B).


Mnie niepokoją te mrówy. Nie dość, że walnie się przyczyniają do eksterminacji mojej płci, to jeszcze wykazują się zbyt dużą cwanością cywilizacyjną jak na małe stworzonka kierowane instynktem.

Ja wam mówię, przyjdzie walczyć o rządy na tej planecie z owadami.

Ale to baby się będą męczyć, nas już nie będzie.

I TO MA BYĆ KURWA DYSKRYMINACJA KOBIET???
Wam, drogie babeczki, nie grozi wyginięcie, także proszę mi tu z dyskryminacją nie wyjeżdżać.

Jeszcze mi się taka sentencja przypomniała, bo wiosna i słoneczko, i trawka, i ptaszki śpiewające: dziewczęta, bądźcie dla nas dobre na wiosnę... bo to może być ostatnia okazja.

czwartek, 26 lutego 2009

Po trupach do szkoły

Podczas buszowania po zakamarkach mojej pamięci (nie każcie mi opowiadać, jak to się robi) natknąłem się na dawno zarzucony przeze mnie temat. Jestem absolwentem płockiej Małachowianki, ponoć najstarszej szkoły w Polsce - data, jaką szczyci się owa instytucja to 1180. Jedno skrzydło budynku zdaje się nawet pochodzić z tego okresu (rzecz jasna mogę się mylić, nie chce mi się szukać jakichś wiarygodnych danych, a to też nie ma zasadniczego wpływu na treść tego posta). Pod owym skrzydłem znajdują się "lochy" czyli dzisiejsze muzeum, legenda głosi, że istniało także podziemne przejście do budynku zakonnego (czy jakiegoś tam, zakonnice tam popylają, dlatego zakonny) albo nawet do kościoła farnego. Nietrudno się domyśleć, że po szkole krążą niezliczone legendy o duchach i tego typu pierdołach. Przybliżę te, które znalazłem na forum szkoły na portalu nasza-klasa. Forum szkoły na jej własnej stronie nie chciało mi się przeszukiwać. W każdym bądź razie na jaw powychodziły całkiem ciekawe rzeczy, nie mające nic wspólnego z fantastyką.


Pamiątkowy głaz upamiętniający cmentarz grzebalny

Duchy pojawiać się mają w najstarszym skrzydle budynku. Na krętej klatce schodowej ma straszyć "ktoś" (bo nikt nic więcej oprócz "duch" nie potrafi powiedzieć na jego temat). Owa zjawa miała kiedyś pogonić byłego dyrektora szkoły, pana Zombirta (podobno miał się potem przez dwa tygodnie w szkole nie pokazywać). W bibliotece natomiast widywano ducha dziewczynki. Kolejne zasłyszane opowieści mówią o stróżu, który odszedł z pracy ze strachu. Jego następca zabierał do pracy psa, który hasał sobie po budynku, zatrzymywał się natomiast przy małych drzwiach prowadzących do starego skrzydła. Tam piszczał i za nic w świecie nie chciał przejść. Mówi się także o damskiej łazience w starym skrzydle, gdzie światło samo nocą się zapala a okno samo otwiera. Podobno także dzwon w muzeum lubi sobie znienacka zadzwonić (jaki dzwon?).


Najstarsze skrzydło szkoły, widok od strony zachodniej

O duchach Małachowianki pisała pani Elzbieta Ciesielska - Zając pt. "Nici Iukundy, opowieści o duchach Małachowianki".

Duchy duchami, ale faktem jest, że dookoła szkoły jest pełno TRUPÓW.
Podobno podczas prac społeczno-porządkowych towarzyszących obchodom 800 szkoły odkryto kości. Jeden z absolwentów opisuje: moja między innymi moja klasa porządkowała taki "skwerek" a raczej puste miejsce po jakiejś kamieniczce naprzeciwko szkoły. I w to miejsce ciężarówki przywoziły ziemię spod wieży, wysypywały a my ją rozrzucaliśmy, żeby było równo i pięknie. No i przy którymś kursie wywrotka wyrzuca ziemię ... a z paki lecą czaszki, piszczele i inne ludzkie kosteczki ..... Oczywiście zaraz zaczęliśmy to oglądać, straszyć czaszkami itd. Nie pamiętam, czy ktoś z nauczycielstwa się o tym dowiedział czy nie .... ale sprawa przycichła. I ładnych kilka lat później, podczas restauracji kamieniczek na przeciwko szkoły robotnicy znowu pracowali na tym skwerku i znaleźli te kości. No i wtedy już ktoś kompetentny poinformował o tym odpowiednie organa .... i zaczęły się badania. Całą sprawę opisał Tygodnik Płocki ... nie wiem czy jeszcze wychodzi. Ogólna sensacja itd. Ponoć są to szkielety ofiar jakiejś epidemii z przed wieków i wszystkich zmarłych pochowano w wielkim dole pod wieżą.


Fragmenty fundamentów romańskiej absydy w Muzeum Szkoły

Pan Lech Jaskólski, kolejny absolwent szkoły dodaje: Tak się składa, że ostatni mój rok w podstawówce był pierwszym dla szkoły nr 11. W tym czasie szkoła nr 11 była na parterze, a na piętrze gościnnie ulokowano Małachowiankę. Był to rok 1962\1963. Od września 1963 chodziłem już na piętro do Małachowianki. Część lekcji odbywałą się także w starym skrzydle na Małachowskiego z wejściem do szkoły przez wiżę od strony ul. Piekarskiej. Na dole była szatnia i dalej klasy. Później wieżę zamknięto wejście zrobiono z boku. Zerwano podłogę we wieży, a pod nią ukazały się niezliczone ilości szkieletów ludzkich. Oczywiście każdy chciał być Hamletem i mieć swoją ... Po latach oceniam to inaczej. W tym czasie nad poziomem gruntu od strony obecnej sali gimnastycznej wykuto w ścianie otwór, w którym między ścianami ukryte były schody prowadzące na piętro do kaplicy z wyjściem zza ołtarza. Wszystko pokryte było szarobiałym pyłem. Oczywiście my zdobywcy w kapetkach i granatowych garniturkach prowadziliśmy tam swoje badania i cali zapyleni i umorusani grzecznie wracaliśmy do klas na lekcje. W tych latach trwała rozbudowa i przebudowa szkoły. Kolejne wspomnienia, tym razem pani Izabelli Walicht: Ja i moja przyjaciolka Lilka znalazlysmy czaszke. Mialam zaklad z dziewczynami, ze pierwsza bede miec 5 z histori. Jakos nikt tej 5-tki nie mogl zdobyc wtedy. Nie pomogly wertowania ksiazek biblioteki UW w Warszawie. Dopiero jak czaszke przynioslam na lekcje, a potem znaleziono szkielety i zaczely sie masowe wykopiska odkrywcze to wtedy dostalam 5-tke. Wygralam wszystkie zaklady.




Wieża z obserwatorium


Na koniec zostawiłem sobie dwie rzeczy.Audycję radiową o duchach Małachowianki pt. "Tu mówią wieki" Laboratorium Reportażu (gorąco polecam) jak również zastanawiający post pana Jaskólskiego: Odnosnie szkieletow, najbardziej nas intrygowaly malenkich dzieci. W klasztorze male dzieci? Skad? To byl problem!
Na marginesie - ich duchy pewnie byly najatywniejsze.


Od siebie tylko dodam, że moja polonistka również opowiadała o duchach Małachowianki. Ja się nie przyznam, żebym coś widział, co nie znaczy, że tak nie było.

Brakuje mi jakiegoś fajnego zakończenia tego posta, więc napiszę: koniec.

wtorek, 24 lutego 2009

Proza Życia & Anielskie Wersety Skaczkiewicza Witolda

Potrzebowałem intelektualnej rozrywki. Bardzo. Nie mogłem już patrzeć na kolejne kserówki kolejnych podręczników akademickich, choćby nie wiem jak ciekawe zagadnienia podejmowały (nie lubię niczego robić pod przymusem). Wyprawa do biblioteki uniwersyteckiej przyniosła kolejny podręcznik. Świat żyje podręcznikami. A ja chciałem czegoś innego.
I dostałem z dwóch stron, przy czym żadnej bym o takie coś nie podejrzewał.

Trafiły my w łapy trzy antologie prozy, każda zatytułowana "Proza życia", numery 3, 4 i 5. Te trzy tomy zawierają prace nagrodzone w Konkursie Literackim Uniwersytetu Gdańskiego na prozę. Nie będę się rozpisywał o zawartości, bo jeśli ktoś będzie chciał, to powinien sprawdzić sam. Zresztą jeszcze nie dokończyłem lektury. Ale skończę.

Drugi cios nadszedł z Internetu.
Niejaki Witold Skaczkiewicz, o którym nie słyszałem ni słowa, dziabnął mój gust, mój czas i moją wyobraźnię swoim dziełem (słowo "dzieło" użyte nie przypadkiem). Anielskie Wersety to właśnie to, czego potrzebowałem. Pewna pełnia bodźców pobudzających zarówno do działania, jak i do nie-działania.
Odpuszczę sobie szczegóły Anielskich Wersetów. O ile możecie mieć problem ze znalezieniem Prozy Życia, tak z owym dziełem pana Skaczkiewicza (jak również resztą jego twórczości!) kłopotów być nie powinno. Link macie obok.

Kurde, pod wrażeniem jestem. Od ukończenia 14 roku życia nie zdarza mi się to często.

poniedziałek, 23 lutego 2009

Wschód i zachód Ziemi na księżycu

Filmy pochodzą z portalu gazeta.pl




Ruch indiański w Polsce jako ucieczka od szarej rzeczywistości – analiza zjawiska

Praca pisana na zaliczenie na zajęciach. Umieszczam ją tu, ponoć mam do tego prawo. Może roić się od błędów.

Formalny ruch indiański w Polsce to przede wszystkim dwie organizacje: Polskie Stowarzyszenie Przyjaciół Indian (działające od roku 1990) i Polski Ruch Przyjaciół Indian (istniejący od połowy lat 70.). Obie z nich skupiają ludzi zainteresowanych indianizmem pod każdym kątem, mają również podobne cele - przede wszystkim skupiają się na krzewieniu wiedzy o kulturze Indian pośród Polaków. Nie należy jednak zapominać, że oprócz członków PRPI i PSPI w naszym kraju mieszka wiele osób żywo zainteresowanych tematem. To oni są najczęściej uczestnikami imprez indiańskich, oni stanowią publiczność podczas prelekcji i wykładów na temat tamtejszej kultury. Zarówno ci zrzeszeni w związkach fascynaci, jak i ci pozostający poza wszelkimi organizacjami współdziałają ze sobą, nie ma tu miejsca na rywalizację i niesnaski (Być może wynika to z niewielkiej ilości imprez o charakterze indiańskim w kraju). Na terytorium całego kraju odbywają się wszelkiego rodzaju imprezy i uroczystości, poczynając od tradycyjnych świąt Pow Wow (co roku organizowanych jest w Polsce kilkanaście takich wydarzeń), poprzez warsztaty, wykłady, spotkania, wystawy, na obozach i zjazdach kończąc. Za każdym razem pojawiają się nowe twarze, wielu w taki sposób zetknęło się z tą kulturą. Nie sposób jest zatem zliczyć rzeczywistych fascynatów kultury Indian (nie tylko Ameryki Północnej, o czym często się zapomina). Co jednak powoduje, że w miejscu oddalonym o tysiące kilometrów od terytoriów Czerwonoskórych wielu ludzi wychowywanych w zupełnie inny sposób nagle odnajduje w sobie duszę Indianina i zaczyna zgłębiać tę fascynującą kulturę? Można by stwierdzić, że jest to hobby jak każde inne, podobne do sklejania modeli samolotów czy interesowania się kulturą starożytnych Greków. I będzie w tym wiele prawdy. Trzeba jednak zastanowić się najpierw, czy przypadkiem posiadanie jakiejś pasji nie ma praktycznego zastosowania. Oczywistym jest, że hobby takie czy inne jest środkiem do oderwania się od rzeczywistości otaczającej nas. Jest to odpowiedź tyleż właściwa, co – w przypadku indianizmu w Polsce – niekompletna. Niekompletna dlatego, że wkroczenie na indiańską ścieżkę praktycznie zawsze pociąga za sobą zmiany w mentalności człowieka, w jego filozofii życiowej, nie wspominając już o kosztach. Mimo to ruch indiański nad Wisłą jest dosyć silny i rośnie. Czemu Polacy wolą być Indianami niż starożytnymi Egipcjanami? Postaram się udzielić odpowiedzi na to i inne pytania w niniejszej pracy i rozwiać wszelkie wątpliwości.
Stwierdzenie, że ruch indiański w Polsce ukształtował się pośród ludzi zafascynowanych kulturą Indian jest oczywiste. Ruch ów jednak w szybkim czasie rozwinął się bardzo. Było to powodowane przede wszystkim ciekawością, zaspokajaną (a może podsycaną?) przez książki takich twórców jak Arkady Fiedler, Stanisław Supłatowicz (myślę, że z czystym sumieniem można nazywać go ojcem indianizmu w Polsce). Ci dwaj pisarze często zauważali, że Indianie i Polacy mają wiele cech wspólnych. Również (być może za nimi) tę sentencję powtarza wielu polskich Indian – chociażby umiejętność walki o swoją wolność. Podkreśla się również fakt, że nie bardzo wiemy co z tą wywalczoną wolnością zrobić, z tego powodu też nasze narody są trapione przez podobne plagi – alkoholizm, narkomania. Podobne są również stereotypy – młodym Polakom od dziecka opowiada się historie o heroicznych czynach zołnierzy polskich podczas II Wojny Światowej. Z kolei ci sami młodzi Polacy z książek i opowieści uczą się stereotypu prawdziwego Indianina – prawego obywatela, który żyje zgodnie z naturą, dzielnie do ostatniej kropli krwi walczy o swoją wolność dokonując bohaterskich działań. Być może ten stereotyp jest pierwszym powodem do zmiany filozofii życiowej człowieka, który zaczyna się interesować indianizmem. Rzeczą oczywistą jest, że każdy chce być bohaterem. Polacy uczą się o wierzeniach i wiedzy Indian, jednocześnie podziwiając ją i nieświadomie często zaczynają się nią kierować w swoim życiu. Dowiadują się już na samym początku, że bycie Indianinem jest nierozerwalnie związane z przyjęciem pewnej filozofii życia, która jest nieszkodliwa (w przeciwieństwie do np. sekt). Z czasem ludzie coraz bardziej przekonują się do wiedzy Indian, jako przydatnej również w XXI wieku i bardzo pożytecznej, głównie ze względów ekologii. Wtedy dana jednostka staje się bardziej zaangażowana w życie społeczne – walczy o swoje, czyli o "indiańskie", nie zapominając przy tym o zasadzie dobra ogółu – ile dasz światu od siebie, tyle samo dostaniesz z powrotem. Zatem uogólnienie, że typowy indianista jest bardziej aktywny społecznie niż przeciętny Polak, nie będzie się mijać z prawdą. Widzimy więc, że ucieczka od rzeczywistości w kulturę indiańską łączy się z rozwojem duchowym i umysłowym uciekającego.
Ową tezę potwierdzają swoją postawą ludzie zaangażowani w sprawy indianizmu. Wielu z nich organizuje imprezy indiańskie, zloty, wielu poświęca się pracy z młodzieżą, tworzy muzykę, poezję, zajmuje się innymi dziedzinami sztuki. Dlaczego to robią? Moim zdaniem jest to pewien element zapoznawania się ze sobą, wyrażania siebie, tak samo jak robili to np. Indianie z plemienia Hopi czy jakiegokolwiek innego, ale w nowoczesny sposób. Organizowane przez nich imprezy mają za zadanie stworzyć możliwość kontaktu w określony sposób z naturą, z innymi, myślącymi podobnie, ludźmi. Są również znakomitą reklamą całej filozofii indiańskiej i przyciągają laików, którzy często wstępują potem w szeregi zainteresowanych. Takie imprezy mają rzecz jasna również charakter integracyjny, tworzą więź pomiędzy poszczególnymi uczestnikami, co powoduje właściwie powstanie pewnych niezauważalnych "plemion" i "szczepów" przyjaciół. Uczestnicy oryginalnych, północno-amerykańskich Pow Wow mówili, że przybywają na nie, by czuć się szczęśliwymi. Doskonale odnosi się to również do dwudziestopierwszowiecznych realiów Polski. Nikt nie przyjeżdża tu dla pieniędzy, zaszczytów, czy z jakichś innych powodów. Koniec końców każdy chce się dobrze bawić, stworzyć dobrą atmosferę, sprawić, by również dla publiczności był to niezapomniany wieczór. W jednym z odcinków serii dokumentalnej "Kolekcjonerzy, pasjonaci, optymiści" poswięconym Pow Wow, Bogdan Płonka, organizator pierwszych imprez Pow Wow w Polsce stwierdził, że najbardziej fascynująca jest więź z ludźmi. Jego słowa może potwierdzić wielu rodzimych fascynatów kultury Indian. Wielu z nich doda, że więź tworzy się również z naturą, jako że człowiek, tak jak wszystko inne pochodzi od niej i ma w sobie jej cząstkę. Spotkania Pow Wow, zloty (np. coroczny Ogólnopolski Zlot Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian w Uniejowie połączony z letnim Pow Wow) czy obozy o tematyce Indiańskiej (również coroczny obóz Szkoła Młodych Wilków odbywający się w miejscowości Łazy k. Żuromina) pozwalają zbliżyć się do Matki Ziemi. Jest to znakomita odskocznia od życia codziennego, pełnego hałasu, wrzawy i pędu. Jednocześnie uczy współpracy i przyjaźni, niejednokrotnie można się również nauczyć wiele o sobie samym. Spotkałem się z porównaniem takiego "kontrolowanego odcięcia się od rzeczywistości" z jogą, z tą różnicą, że jako Indianin współżyje się ze światem, w jodze właściwie się go odtrąca. Nie do przecenienia jest również kwestia - nazwijmy to za Piotrem Wlizło – "ładowania baterii", przy czym nie interpretowałbym tego zwrotu jako znaczącego tyle, co "odpoczynek". Jest to raczej kwestia przyjęcia pozytywnej energii, chęci działania, czegoś pozostającego bardziej w sferze psychicznej, niż fizycznej. Piotr Wlizło mówi również o przeznaczeniu tej energii – jest potrzebna by radzić sobie z problemami życiowymi. Zauważa także, że jest często przekazywana innym, głównie młodzieży (sam Wlizło jest pedagogiem i pracuje z młodzieżą – jest pomysłodawcą i liderem Młodzieżowej Grupy Inicjatyw Twórczych Tatanka2 Żuromin jak również organizatorem Szkoły Młodych Wilków i imprez Pow Wow) w celu uchronienia młodych przed patologiami i wskazania im właściwej drogi życiowej. Jest to zatem typowy przykład wyciągania ręki do młodszych i słabszych i dzielenia się radą.
Indianiści są też świetnym przykładem naukowców – amatorów. Nie bacząc na koszta zgłębiają kulturę Indian, poszerzają swoją wiedzę. Sami tworzą stroje – niezwykle kolorowe i bogate – starając się jak najwierniej odtwarzać oryginały. Najlepiej zatem, żeby strój zrobiony był z elementów takich samych, jakich używa się w Ameryce. Często są to stroje bardzo kosztowne, nierzadko ich ceny osiągają pułap około kilku tysięcy złotych. Polacy uczą się również rękodzięła indiańskiego, wykonując ozdoby, torby, buty, wszelkiego rodzaju przedmioty. Wśród nich można znaleźć wielu utalentowanych rzeźbiarzy czy malarzy, których twórczość opiera się na tradycyjnych motywach. Indianiści na zlotach i obozach mieszkają w tipi, indiańskich namiotach, które sami szyją, dekorują, rozstawiają. Dziś tipi można kupić w Internecie, osiąga ceny od kilkuset złotych do kilkunastu tysięcy. Kultywuje się również indiańskie rytuały, np. szałas pary. Z powyższych przykładów wynika jasno, że ucieczka od rzeczywistości w świat kultury indiańskiej przynosi korzyści zarówno temu, kto się ową kulturą zaczyna interesować, jak i jego otoczeniu. Wielokrotnie indianistom udaje się połączyć swoją pasję z pracą. Przykład stanowią chociażby Robert Piesiecki, który prowadzi wioskę indiańską w Jurowcach pod Białymstokiem, czy wspomniany wyżej Piotr Wlizło, pracownik Żuromińskiego Centrum Kultury.
Z mojej analizy wynika, że ruch indiański w Polsce jest zjawiskiem jak najbardziej pozytywnym i pożądanym z dwóch powodów. Przede wszystkim, stanowi świetną odskocznię od życia codziennego, pełnego problemów. Zagłębienie się w filozofię Indian pomaga indianistom dokonywać odpowiednich życiowych decyzji, poznać samych siebie. Jednocześnie jednoczy i pozwala zrozumieć świat, który nas otacza. Po drugie, jest to zajęcie wręcz naukowe, poszerzające wiedzę kulturową i historyczną, inaczej nastawia do świata. Uaktywnia – co nie jest cechą każdego hobby – każe również dzielić się wiedzą i doświadczeniem z innymi, pomagać słabszym. Piotr Wlizło mówi: "Moja pasja odpowiada mi na moje trudne życiowe pytania. Uczy mnie pokory poprzez codzienną modlitwę, daje mi możliwość stawania się lepszym człowiekiem poprzez to, że dzielę się każdego dnia czymś z kimś zupełnie bezinteresownie, uczy mnie dostrzegać to, co wokół się dzieje w przyrodzie. Uczy mnie żyć w harmonii i równowadze, uczy mnie słyszeć i widzieć to, co wcześniej omijałem, czego nie widziałem, nie słyszałem." Filozofia indiańska zostaje więc zaszczepiona bardzo głęboko w człowieku, staje się wręcz religią – nie wyklucza jednak innej religii, np. chrześcijaństwa (wbrew pozorom oba systemy religijne mają bardzo wiele punktów wspólnych). Podsumowując, indianizm jako ucieczka od szarej codzienności jest bardzo skuteczną i pożyteczną odskocznią. Co więc sprawia, że ta forma odpoczynku i rozumowania świata jest wciąż zarezerwowana dla stosunkowo wąskiej grupy fascynatów? Otóż Indian trzeba zrozumieć. Trzeba być otwartym na swiat, trzeba potrafić spojrzeć na wszystko w inny sposób niż nauczył nas nasz system kulturowy. Nie każdy to potrafi w dzisiejszych czasach. A jednak wszyscy indianiści w Polsce żyją w naszym systemie kulturowym, czyli jest to jak najbardziej wykonalne. Wlizło mówi: "My, biali, mamy problem z prawie wszystkim, a żyć na modłę indiańską to już ogromne wyzwanie dla nas. Myślę, że większość z nas idzie na łatwiznę, a tu się trzeba trochę wysilić." Myślę, że taki wysiłek, żeby uzyskać wiedzę i wewnętrzny spokój jest godny podziwu i polecany każdemu.

niedziela, 15 lutego 2009

Bestia z plaży Omaha

Na portalu o2.pl odnalazłem świetny artykuł autorstwa Roberta Grąda. Pozwalam sobie przytoczyć go w całości, łącznie ze zdjęciami.

Bestia z plaży Omaha




Heinrich Severloh, były niemiecki gefrajter spod Hanoweru, został rozpoznany przez amerykańskich weteranów długo po wojnie. Dopiero wtedy mógł przyznać, że jest odpowiedzialny za śmierć tysięcy żołnierzy lądujących w czerwcu 1944 roku na normandzkiej plaży.

Przedsionek piekła

Dziesiątki filmów dokumentalnych i fabularnych pokazują ten moment: łódź desantowa pełna żołnierzy z nasuniętymi na oczy hełmami, głuche uderzenie w piach, trzask opadającej burty, krzyki oficerów i tupot nóg, który zamienia się za chwilę w miękki szelest, gdy żołnierze wbiegają na piasek. Naprzeciw nich nie widać nic szczególnego, ot linia wydm porośniętych sinozieloną trawą. Nagle, jakby za dotknięciem różdżki złego czarodzieja, żołnierze zaczynają padać martwi, początkowo bezgłośnie, po kilku minutach narastają nieludzkie krzyki i wołania o pomoc, które mieszają się z wrzaskiem rozkazów. Tak zaczęło się piekło na plaży Omaha, widziane oczami Amerykanów.

Gdyby ktoś zrobił w zbliżeniu fotografię wydm, które widzieli Amerykanie stojący w łodziach desantowych, dostrzegłby dyskretnie wyglądające zza pagórków niemieckie hełmy. Nie było ich tam wiele, bo też nie potrzeba było zbyt wielu stanowisk ogniowych, by trzymać w szachu całą plażę Omaha. Uzbrojenie tych gniazd także nie było zbyt silne; składało się z broni maszynowej i gdzieniegdzie z lekkiej artylerii. Na każdym stanowisku jednak była wystarczająca ilość amunicji. Wystarczająca do tego, by zatrzymać Amerykanów. W jednym z takich gniazd siedział przy karabinie gefrajter Severloch, który miał wówczas 19 lat i został przydzielony do obrony wybrzeża w nagrodę. Wcześniej służył na froncie wschodnim, gdzie powoził saniami. Wyrażał się wówczas nie dość pochlebnie o swoich przełożonych i samym fuhrerze, za co skierowano go do kompanii karnej. Jakoś to przeżył i znalazł się w końcu w miejscu, które w całej tej upiornej wojnie wydawało mu się bezpieczne.

Dwa i pół tysiąca trupów

Dramat, który możemy oglądać w każdym niemal filmie o drugiej wojnie światowej, nie trwał wcale długo. Choć to, co pokazują filmowcy, przeciąga się w nieskończoność, a liczba zabitych każe wierzyć, że rzeź ta trwała co najmniej 24 godziny, jeśli nie dłużej. Prawda jest inna. Amerykanie likwidowali niemieckie punkty oporu jeden po drugim. Efekt tych działań był taki, że na plaży Omaha nie było już tak wielu amerykańskich trupów. Ostatnim gniazdem oporu, które zlikwidowali żołnierze wuja Sama, było stanowisko numer 62. Tam właśnie siedział gefrajter Severloh i prażył do jankesów z broni maszynowej. Nie został zabity ani wzięty do niewoli na swoim bojowym stanowisku, bo wtedy na pewno nie przeżyłby wojny; chłopcy z Teksasu na pewno rozwaliliby go na miejscu. To jego - nieświadomi, kim jest ani jak się nazywa - nazwali jankesi "Bestią z plaży Omaha".

Sam po latach tak wspominał swojego pierwszego Amerykanina: kiedy strzeliłem, spadł mu hełm, a on sam zachował się tak, jakby chciał go podnieść, ale ja wiedziałem, że on już jest martwy. Wiedziałem to od samego początku. Severloh czynnie uczestniczył
w odpieraniu ataków na wydmy przez cały czas trwania operacji na plaży Omaha, czyli przez dziewięć godzin, bo tylko tyle trwał ten wojenny epizod. Severloh sprawiał się tak dobrze w swojej robocie, że jego koledzy zajmowali się właściwie tylko donoszeniem mu amunicji. Przerwy w strzelaniu robił jedynie, gdy lufa karabinu była tak gorąca, że uniemożliwiało to celne strzelanie. Obliczono później, że dzielny gefrajter wystrzelał w kierunku jankesów ponad dwanaście tysięcy nabojów. Po wojnie szacowano liczbę jego ofiar na dwa do dwóch i pół tysiąca zbitych. On sam nigdy nie liczył zabitych własną ręką ludzi. Wiedział jednak, że było ich bardzo wielu.



Odwrót

Dowódca gefrajtra Severloha, porucznik Frerking, który koordynował ogień ze stanowiska numer 62, zorientował się w końcu, że on i Severloh są jedynymi Niemcami, jacy pozostali na plaży Omaha. Wydał więc swemu podkomendnemu rozkaz, by się wycofał, bo dalsze strzelanie nie ma już sensu. Dziewiętnastoletni podoficer ruszył w kierunku najbliższej wioski, pozostawiając swego dowódcę na stanowisku. Wtedy widział go po raz ostatni, ponieważ porucznik zginął w następnej chwili, kiedy chciał już opuścić ostanie niemieckie gniazdo oporu.

Severloh dostał się do amerykańskiej niewoli. Nikt go nie rozpoznał i nie dochodził na nim zemsty za to, co robił na plaży Omaha. On sam w tamtym czasie nie miał wyrzutów sumienia. Przecież wykonywał tylko rozkazy. Amerykanie, gdyby ich postawiono na jego miejscu, robiliby to samo, a może nawet więcej. W czasie swojego pobytu w niewoli Severloh przebywał w Wielkiej Brytanii, gdzie budował drogi, i w USA, gdzie zatrudniono go na polach bawełny. Na wolność wyszedł w 1947 roku za wstawiennictwem ojca, który napisał list do brytyjskich i amerykańskich władz wojskowych z prośbą o ułaskawienie syna. Po wojnie Heinrich Severloh ożenił się i osiadł w swej rodzinnej miejscowości w pobliżu Hanoweru. Nie wspominał o swoich przeżyciach z czasu lądowania aliantów w Normandii, nie mówił o tym nikomu, nawet żonie. Dopiero gdy wiele lat później czytał książkę na temat tych wydarzeń, zapragnął powrócić do tamtych czasów i rozliczyć się z bolesnymi wspomnieniami. W publikacji, która tak go poruszyła, znalazł nazwisko Da Silva; był to amerykański żołnierz, obecny wtedy na plaży, który wspominał "Bestię", nie wiedząc oczywiście, kto tak naprawdę kryje się za tym określeniem. Severloh postanowił się z nim spotkać i napisał do Da Silvy list.

Obaj panowie spotkali się na omiatanej chłodnym wiatrem plaży i padli sobie w ramiona. Mieli ponad siedemdziesiąt lat. Severloh był wysoki i miał długi niearyjski nos, Da Silva był drobnym, uśmiechniętym staruszkiem. Severloh poprosił Amerykanina o wybaczenie i absolucja została mu udzielona. Niezrozumiała dziś dla nas wydaje się chęć doliczenia się przez weteranów ofiar Severloha, podano bowiem w wątpliwość liczbę zabitych przez niego żołnierzy. Na całej plaży Omaha zginęło tamtego czerwcowego dnia około 2400 żołnierzy. Severloh zabił ich więc z pewnością znacznie mniej.

Da Silva, który po wylądowaniu złożył Bogu ślub, że jeśli przeżyje to piekło, zostanie kapelanem, dotrzymał słowa. Przez wiele lat służył w Niemczech i wspomagał duchowo żyjących tam amerykańskich żołnierzy. Pod koniec życia przyszło mu wyspowiadać człowieka, który o mało nie wyprawił go na tamten świat.

Gefrajter Severloh zmarł w miejscowości Lachendorf. Przed śmiercią mówił, że widzi wyraźnie porucznika Frerkinga, który otrzymał postrzał w głowę, oraz pierwszego amerykańskiego żołnierza, który padł od jego kul.

środa, 4 lutego 2009

W Radiu Maryja o judeizacji Polski

Niniejszym oświadczam, że prof. Bogusław Wolniewicz zostaje uroczyście wciągnięty na moją listę skurwysyństwa i osób przeznaczonych do eksterminacji w najbliższym czasie. Dlatego:


(Tekst autorstwa Jacka Hołuba, Gazeta Wyborcza z 9 lutego 2009, cytowany za gazeta.pl)

- Nachalne forsowanie u nas kultury żydowskiej i żydowskiego punktu widzenia staje się już nie do zniesienia! Ta nachalność musi wzbudzić reakcje i sprzeciwy! - wołał na antenie stacji prof. Bogusław Wolniewicz


Sobota przed północą. W studiu Radia Maryja ideolog stacji prof. Jerzy Robert Nowak i prowadzący redemptorysta. Z rozgłośnią łączy się publicysta stacji prof. Bogusław Wolniewicz, rocznik 1927, filozof i logik, emerytowany wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego.

- Szczęść Boże, panie profesorze, witamy na antenie Radia Maryja - wprowadza duchowny.

Wolniewicz chwali o. Rydzyka za stworzenie rozgłośni i uczelni. Krytykuje rząd i premiera Tuska za "nikczemną nagonkę na wielkie dzieło toruńskich redemptorystów": cofnięcie dotacji i brak zgody na publiczną zbiórkę pieniędzy na inwestycję w gorące źródła. - Czemu premier chce za wszelką cenę zniszczyć Radio Maryja? - pyta Wolniewicz.

I sam odpowiada: - W tej wrogości do Radia Maryja rządem powoduje albo lewacka wrogość do chrześcijaństwa, albo rząd podjął jakieś ciche zobowiązania międzynarodowe, z których usiłuje się teraz wywiązać.

Wolniewicz tłumaczy, że Tusk zapewnił amerykańskich Żydów, że do końca 2008 r. wywiąże się ustawowo z ich roszczeń wobec Polski. Ustawy nie ma. Strona żydowska o nich jednak nie zapomniała.

- Oni Tuskowi i rządowi termin wywiązania się z tych zobowiązań sprolongowali! - krzyczy Wolniewicz. - Za wywiązanie się z zobowiązania, że nie będzie tolerowany w Polsce antysemityzm, pod którym kryje się przede wszystkim zobowiązanie zagipsowania tej tuby, jaką stanowi rozgłośnia Radio Maryja!

Wolniewicz gani minister edukacji Katarzynę Hall za to, że w licealnym kanonie lektur z literatury XX wieku umieściła Brunona Schulza. - To drugorzędny pisarz awangardowych dziwadeł - oburza się. - Jedyny powód pchania go przez panią Hall, a za nią przez premiera Tuska do kanonu lektur, to ten, że był Żydem. A zatem chęć rządu zadziałała tu, by się przypodobać lobby żydowskiemu. Albo przed nim się wykazać.

- W zakresie gorliwego wykazywania się swoim filosemityzmem, ukochaniem wszystkiego, co żydowskie, trwa u nas zresztą jakieś dziwne współzawodnictwo między panem premierem i panem prezydentem - ciągnie Wolniewicz. - W grudniu pan prezydent ostentacyjnie wprowadził w Polsce świętowanie żydowskiego święta Chanuki. Palił świeczki w oknach swego pałacu, chodził w jarmułce, bawił się z rabinem w jakieś gry chanukowe. Ja nie mam nic przeciwko żydowskiemu świętu Chanuka, niech je sobie obchodzą. Ale pytam: co nas, Polaków, obchodzi chanuka?!

- Trwające u nas od dziesięciu lat, lekko licząc, nachalne forsowanie kultury żydowskiej i żydowskiego punktu widzenia staje się już nie do zniesienia! - woła gość audycji. - Przynajmniej dla mnie, Bogusława Wolniewicza. Ta nachalność musi przecież wzbudzić reakcje i sprzeciwy, tak jak ten mój w tej chwili! Ale ufam, że ja nie jestem jedyny w Polsce, którego to razi.

I dalej: - I tutaj rodzi się we mnie drugie pytanie: czy ci promotorzy judeizacji Polski tego nie rozumieją? Czy ich tak zaślepia hucpa? Czy może przeciwnie - rozumieją bardzo dobrze - tego właśnie chcą. Chcą nas sprowokować, by potem móc ryczeć na cały świat o polskim antysemityzmie, polskich obozach zagłady! W wiadomym celu.

Prowadzący audycję redemptorysta nie reagował.

- To nawoływanie do antysemityzmu - komentuje Anna Drabik, szefowa Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu, skupiającego 700 osób ocalonych z Zagłady. - Pan Wolniewicz jest człowiekiem nieszczęśliwym, bo przepojonym nienawiścią. Na szczęście takie poglądy, dzięki edukacji, to margines. Przeżyliśmy wojnę, przeżyjemy i Radio Maryja.

- Wiadomo, że nikt nie wytoczy 80-letniemu panu procesu o głoszenie antysemickich treści - mówi Piotr Kadlcik, przewodniczący Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich w Polsce. - Dużo bardziej niemoralne jest wykorzystywanie przez Radio Maryja osób w podeszłym wieku do wypowiadania takich opinii. To świństwo.

- Niech pan da mi ochłonąć - mówi po wysłuchaniu Wolniewicza toruński poseł Tomasz Lenz, szef PO w Kujawsko-Pomorskiem. - To wstrząsające, to nawoływanie do nienawiści rasowej i narodowościowej. Takie wypowiedzi mogą zostać podciągnięte pod odpowiedzialność karną. Jesteśmy w Europie, takie rzeczy nie mogą mieć miejsca. Sprawą powinny się zająć Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji i zespół Episkopatu Polski ds. troski o Radio Maryja, może prokuratura. Jeżeli ktoś mówi o polskim antysemityzmie, to chyba tylko w kontekście tego, co się dzieje na antenie stacji o. Rydzyka.