czwartek, 26 lutego 2009

Po trupach do szkoły

Podczas buszowania po zakamarkach mojej pamięci (nie każcie mi opowiadać, jak to się robi) natknąłem się na dawno zarzucony przeze mnie temat. Jestem absolwentem płockiej Małachowianki, ponoć najstarszej szkoły w Polsce - data, jaką szczyci się owa instytucja to 1180. Jedno skrzydło budynku zdaje się nawet pochodzić z tego okresu (rzecz jasna mogę się mylić, nie chce mi się szukać jakichś wiarygodnych danych, a to też nie ma zasadniczego wpływu na treść tego posta). Pod owym skrzydłem znajdują się "lochy" czyli dzisiejsze muzeum, legenda głosi, że istniało także podziemne przejście do budynku zakonnego (czy jakiegoś tam, zakonnice tam popylają, dlatego zakonny) albo nawet do kościoła farnego. Nietrudno się domyśleć, że po szkole krążą niezliczone legendy o duchach i tego typu pierdołach. Przybliżę te, które znalazłem na forum szkoły na portalu nasza-klasa. Forum szkoły na jej własnej stronie nie chciało mi się przeszukiwać. W każdym bądź razie na jaw powychodziły całkiem ciekawe rzeczy, nie mające nic wspólnego z fantastyką.


Pamiątkowy głaz upamiętniający cmentarz grzebalny

Duchy pojawiać się mają w najstarszym skrzydle budynku. Na krętej klatce schodowej ma straszyć "ktoś" (bo nikt nic więcej oprócz "duch" nie potrafi powiedzieć na jego temat). Owa zjawa miała kiedyś pogonić byłego dyrektora szkoły, pana Zombirta (podobno miał się potem przez dwa tygodnie w szkole nie pokazywać). W bibliotece natomiast widywano ducha dziewczynki. Kolejne zasłyszane opowieści mówią o stróżu, który odszedł z pracy ze strachu. Jego następca zabierał do pracy psa, który hasał sobie po budynku, zatrzymywał się natomiast przy małych drzwiach prowadzących do starego skrzydła. Tam piszczał i za nic w świecie nie chciał przejść. Mówi się także o damskiej łazience w starym skrzydle, gdzie światło samo nocą się zapala a okno samo otwiera. Podobno także dzwon w muzeum lubi sobie znienacka zadzwonić (jaki dzwon?).


Najstarsze skrzydło szkoły, widok od strony zachodniej

O duchach Małachowianki pisała pani Elzbieta Ciesielska - Zając pt. "Nici Iukundy, opowieści o duchach Małachowianki".

Duchy duchami, ale faktem jest, że dookoła szkoły jest pełno TRUPÓW.
Podobno podczas prac społeczno-porządkowych towarzyszących obchodom 800 szkoły odkryto kości. Jeden z absolwentów opisuje: moja między innymi moja klasa porządkowała taki "skwerek" a raczej puste miejsce po jakiejś kamieniczce naprzeciwko szkoły. I w to miejsce ciężarówki przywoziły ziemię spod wieży, wysypywały a my ją rozrzucaliśmy, żeby było równo i pięknie. No i przy którymś kursie wywrotka wyrzuca ziemię ... a z paki lecą czaszki, piszczele i inne ludzkie kosteczki ..... Oczywiście zaraz zaczęliśmy to oglądać, straszyć czaszkami itd. Nie pamiętam, czy ktoś z nauczycielstwa się o tym dowiedział czy nie .... ale sprawa przycichła. I ładnych kilka lat później, podczas restauracji kamieniczek na przeciwko szkoły robotnicy znowu pracowali na tym skwerku i znaleźli te kości. No i wtedy już ktoś kompetentny poinformował o tym odpowiednie organa .... i zaczęły się badania. Całą sprawę opisał Tygodnik Płocki ... nie wiem czy jeszcze wychodzi. Ogólna sensacja itd. Ponoć są to szkielety ofiar jakiejś epidemii z przed wieków i wszystkich zmarłych pochowano w wielkim dole pod wieżą.


Fragmenty fundamentów romańskiej absydy w Muzeum Szkoły

Pan Lech Jaskólski, kolejny absolwent szkoły dodaje: Tak się składa, że ostatni mój rok w podstawówce był pierwszym dla szkoły nr 11. W tym czasie szkoła nr 11 była na parterze, a na piętrze gościnnie ulokowano Małachowiankę. Był to rok 1962\1963. Od września 1963 chodziłem już na piętro do Małachowianki. Część lekcji odbywałą się także w starym skrzydle na Małachowskiego z wejściem do szkoły przez wiżę od strony ul. Piekarskiej. Na dole była szatnia i dalej klasy. Później wieżę zamknięto wejście zrobiono z boku. Zerwano podłogę we wieży, a pod nią ukazały się niezliczone ilości szkieletów ludzkich. Oczywiście każdy chciał być Hamletem i mieć swoją ... Po latach oceniam to inaczej. W tym czasie nad poziomem gruntu od strony obecnej sali gimnastycznej wykuto w ścianie otwór, w którym między ścianami ukryte były schody prowadzące na piętro do kaplicy z wyjściem zza ołtarza. Wszystko pokryte było szarobiałym pyłem. Oczywiście my zdobywcy w kapetkach i granatowych garniturkach prowadziliśmy tam swoje badania i cali zapyleni i umorusani grzecznie wracaliśmy do klas na lekcje. W tych latach trwała rozbudowa i przebudowa szkoły. Kolejne wspomnienia, tym razem pani Izabelli Walicht: Ja i moja przyjaciolka Lilka znalazlysmy czaszke. Mialam zaklad z dziewczynami, ze pierwsza bede miec 5 z histori. Jakos nikt tej 5-tki nie mogl zdobyc wtedy. Nie pomogly wertowania ksiazek biblioteki UW w Warszawie. Dopiero jak czaszke przynioslam na lekcje, a potem znaleziono szkielety i zaczely sie masowe wykopiska odkrywcze to wtedy dostalam 5-tke. Wygralam wszystkie zaklady.




Wieża z obserwatorium


Na koniec zostawiłem sobie dwie rzeczy.Audycję radiową o duchach Małachowianki pt. "Tu mówią wieki" Laboratorium Reportażu (gorąco polecam) jak również zastanawiający post pana Jaskólskiego: Odnosnie szkieletow, najbardziej nas intrygowaly malenkich dzieci. W klasztorze male dzieci? Skad? To byl problem!
Na marginesie - ich duchy pewnie byly najatywniejsze.


Od siebie tylko dodam, że moja polonistka również opowiadała o duchach Małachowianki. Ja się nie przyznam, żebym coś widział, co nie znaczy, że tak nie było.

Brakuje mi jakiegoś fajnego zakończenia tego posta, więc napiszę: koniec.

wtorek, 24 lutego 2009

Proza Życia & Anielskie Wersety Skaczkiewicza Witolda

Potrzebowałem intelektualnej rozrywki. Bardzo. Nie mogłem już patrzeć na kolejne kserówki kolejnych podręczników akademickich, choćby nie wiem jak ciekawe zagadnienia podejmowały (nie lubię niczego robić pod przymusem). Wyprawa do biblioteki uniwersyteckiej przyniosła kolejny podręcznik. Świat żyje podręcznikami. A ja chciałem czegoś innego.
I dostałem z dwóch stron, przy czym żadnej bym o takie coś nie podejrzewał.

Trafiły my w łapy trzy antologie prozy, każda zatytułowana "Proza życia", numery 3, 4 i 5. Te trzy tomy zawierają prace nagrodzone w Konkursie Literackim Uniwersytetu Gdańskiego na prozę. Nie będę się rozpisywał o zawartości, bo jeśli ktoś będzie chciał, to powinien sprawdzić sam. Zresztą jeszcze nie dokończyłem lektury. Ale skończę.

Drugi cios nadszedł z Internetu.
Niejaki Witold Skaczkiewicz, o którym nie słyszałem ni słowa, dziabnął mój gust, mój czas i moją wyobraźnię swoim dziełem (słowo "dzieło" użyte nie przypadkiem). Anielskie Wersety to właśnie to, czego potrzebowałem. Pewna pełnia bodźców pobudzających zarówno do działania, jak i do nie-działania.
Odpuszczę sobie szczegóły Anielskich Wersetów. O ile możecie mieć problem ze znalezieniem Prozy Życia, tak z owym dziełem pana Skaczkiewicza (jak również resztą jego twórczości!) kłopotów być nie powinno. Link macie obok.

Kurde, pod wrażeniem jestem. Od ukończenia 14 roku życia nie zdarza mi się to często.

poniedziałek, 23 lutego 2009

Wschód i zachód Ziemi na księżycu

Filmy pochodzą z portalu gazeta.pl




Ruch indiański w Polsce jako ucieczka od szarej rzeczywistości – analiza zjawiska

Praca pisana na zaliczenie na zajęciach. Umieszczam ją tu, ponoć mam do tego prawo. Może roić się od błędów.

Formalny ruch indiański w Polsce to przede wszystkim dwie organizacje: Polskie Stowarzyszenie Przyjaciół Indian (działające od roku 1990) i Polski Ruch Przyjaciół Indian (istniejący od połowy lat 70.). Obie z nich skupiają ludzi zainteresowanych indianizmem pod każdym kątem, mają również podobne cele - przede wszystkim skupiają się na krzewieniu wiedzy o kulturze Indian pośród Polaków. Nie należy jednak zapominać, że oprócz członków PRPI i PSPI w naszym kraju mieszka wiele osób żywo zainteresowanych tematem. To oni są najczęściej uczestnikami imprez indiańskich, oni stanowią publiczność podczas prelekcji i wykładów na temat tamtejszej kultury. Zarówno ci zrzeszeni w związkach fascynaci, jak i ci pozostający poza wszelkimi organizacjami współdziałają ze sobą, nie ma tu miejsca na rywalizację i niesnaski (Być może wynika to z niewielkiej ilości imprez o charakterze indiańskim w kraju). Na terytorium całego kraju odbywają się wszelkiego rodzaju imprezy i uroczystości, poczynając od tradycyjnych świąt Pow Wow (co roku organizowanych jest w Polsce kilkanaście takich wydarzeń), poprzez warsztaty, wykłady, spotkania, wystawy, na obozach i zjazdach kończąc. Za każdym razem pojawiają się nowe twarze, wielu w taki sposób zetknęło się z tą kulturą. Nie sposób jest zatem zliczyć rzeczywistych fascynatów kultury Indian (nie tylko Ameryki Północnej, o czym często się zapomina). Co jednak powoduje, że w miejscu oddalonym o tysiące kilometrów od terytoriów Czerwonoskórych wielu ludzi wychowywanych w zupełnie inny sposób nagle odnajduje w sobie duszę Indianina i zaczyna zgłębiać tę fascynującą kulturę? Można by stwierdzić, że jest to hobby jak każde inne, podobne do sklejania modeli samolotów czy interesowania się kulturą starożytnych Greków. I będzie w tym wiele prawdy. Trzeba jednak zastanowić się najpierw, czy przypadkiem posiadanie jakiejś pasji nie ma praktycznego zastosowania. Oczywistym jest, że hobby takie czy inne jest środkiem do oderwania się od rzeczywistości otaczającej nas. Jest to odpowiedź tyleż właściwa, co – w przypadku indianizmu w Polsce – niekompletna. Niekompletna dlatego, że wkroczenie na indiańską ścieżkę praktycznie zawsze pociąga za sobą zmiany w mentalności człowieka, w jego filozofii życiowej, nie wspominając już o kosztach. Mimo to ruch indiański nad Wisłą jest dosyć silny i rośnie. Czemu Polacy wolą być Indianami niż starożytnymi Egipcjanami? Postaram się udzielić odpowiedzi na to i inne pytania w niniejszej pracy i rozwiać wszelkie wątpliwości.
Stwierdzenie, że ruch indiański w Polsce ukształtował się pośród ludzi zafascynowanych kulturą Indian jest oczywiste. Ruch ów jednak w szybkim czasie rozwinął się bardzo. Było to powodowane przede wszystkim ciekawością, zaspokajaną (a może podsycaną?) przez książki takich twórców jak Arkady Fiedler, Stanisław Supłatowicz (myślę, że z czystym sumieniem można nazywać go ojcem indianizmu w Polsce). Ci dwaj pisarze często zauważali, że Indianie i Polacy mają wiele cech wspólnych. Również (być może za nimi) tę sentencję powtarza wielu polskich Indian – chociażby umiejętność walki o swoją wolność. Podkreśla się również fakt, że nie bardzo wiemy co z tą wywalczoną wolnością zrobić, z tego powodu też nasze narody są trapione przez podobne plagi – alkoholizm, narkomania. Podobne są również stereotypy – młodym Polakom od dziecka opowiada się historie o heroicznych czynach zołnierzy polskich podczas II Wojny Światowej. Z kolei ci sami młodzi Polacy z książek i opowieści uczą się stereotypu prawdziwego Indianina – prawego obywatela, który żyje zgodnie z naturą, dzielnie do ostatniej kropli krwi walczy o swoją wolność dokonując bohaterskich działań. Być może ten stereotyp jest pierwszym powodem do zmiany filozofii życiowej człowieka, który zaczyna się interesować indianizmem. Rzeczą oczywistą jest, że każdy chce być bohaterem. Polacy uczą się o wierzeniach i wiedzy Indian, jednocześnie podziwiając ją i nieświadomie często zaczynają się nią kierować w swoim życiu. Dowiadują się już na samym początku, że bycie Indianinem jest nierozerwalnie związane z przyjęciem pewnej filozofii życia, która jest nieszkodliwa (w przeciwieństwie do np. sekt). Z czasem ludzie coraz bardziej przekonują się do wiedzy Indian, jako przydatnej również w XXI wieku i bardzo pożytecznej, głównie ze względów ekologii. Wtedy dana jednostka staje się bardziej zaangażowana w życie społeczne – walczy o swoje, czyli o "indiańskie", nie zapominając przy tym o zasadzie dobra ogółu – ile dasz światu od siebie, tyle samo dostaniesz z powrotem. Zatem uogólnienie, że typowy indianista jest bardziej aktywny społecznie niż przeciętny Polak, nie będzie się mijać z prawdą. Widzimy więc, że ucieczka od rzeczywistości w kulturę indiańską łączy się z rozwojem duchowym i umysłowym uciekającego.
Ową tezę potwierdzają swoją postawą ludzie zaangażowani w sprawy indianizmu. Wielu z nich organizuje imprezy indiańskie, zloty, wielu poświęca się pracy z młodzieżą, tworzy muzykę, poezję, zajmuje się innymi dziedzinami sztuki. Dlaczego to robią? Moim zdaniem jest to pewien element zapoznawania się ze sobą, wyrażania siebie, tak samo jak robili to np. Indianie z plemienia Hopi czy jakiegokolwiek innego, ale w nowoczesny sposób. Organizowane przez nich imprezy mają za zadanie stworzyć możliwość kontaktu w określony sposób z naturą, z innymi, myślącymi podobnie, ludźmi. Są również znakomitą reklamą całej filozofii indiańskiej i przyciągają laików, którzy często wstępują potem w szeregi zainteresowanych. Takie imprezy mają rzecz jasna również charakter integracyjny, tworzą więź pomiędzy poszczególnymi uczestnikami, co powoduje właściwie powstanie pewnych niezauważalnych "plemion" i "szczepów" przyjaciół. Uczestnicy oryginalnych, północno-amerykańskich Pow Wow mówili, że przybywają na nie, by czuć się szczęśliwymi. Doskonale odnosi się to również do dwudziestopierwszowiecznych realiów Polski. Nikt nie przyjeżdża tu dla pieniędzy, zaszczytów, czy z jakichś innych powodów. Koniec końców każdy chce się dobrze bawić, stworzyć dobrą atmosferę, sprawić, by również dla publiczności był to niezapomniany wieczór. W jednym z odcinków serii dokumentalnej "Kolekcjonerzy, pasjonaci, optymiści" poswięconym Pow Wow, Bogdan Płonka, organizator pierwszych imprez Pow Wow w Polsce stwierdził, że najbardziej fascynująca jest więź z ludźmi. Jego słowa może potwierdzić wielu rodzimych fascynatów kultury Indian. Wielu z nich doda, że więź tworzy się również z naturą, jako że człowiek, tak jak wszystko inne pochodzi od niej i ma w sobie jej cząstkę. Spotkania Pow Wow, zloty (np. coroczny Ogólnopolski Zlot Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian w Uniejowie połączony z letnim Pow Wow) czy obozy o tematyce Indiańskiej (również coroczny obóz Szkoła Młodych Wilków odbywający się w miejscowości Łazy k. Żuromina) pozwalają zbliżyć się do Matki Ziemi. Jest to znakomita odskocznia od życia codziennego, pełnego hałasu, wrzawy i pędu. Jednocześnie uczy współpracy i przyjaźni, niejednokrotnie można się również nauczyć wiele o sobie samym. Spotkałem się z porównaniem takiego "kontrolowanego odcięcia się od rzeczywistości" z jogą, z tą różnicą, że jako Indianin współżyje się ze światem, w jodze właściwie się go odtrąca. Nie do przecenienia jest również kwestia - nazwijmy to za Piotrem Wlizło – "ładowania baterii", przy czym nie interpretowałbym tego zwrotu jako znaczącego tyle, co "odpoczynek". Jest to raczej kwestia przyjęcia pozytywnej energii, chęci działania, czegoś pozostającego bardziej w sferze psychicznej, niż fizycznej. Piotr Wlizło mówi również o przeznaczeniu tej energii – jest potrzebna by radzić sobie z problemami życiowymi. Zauważa także, że jest często przekazywana innym, głównie młodzieży (sam Wlizło jest pedagogiem i pracuje z młodzieżą – jest pomysłodawcą i liderem Młodzieżowej Grupy Inicjatyw Twórczych Tatanka2 Żuromin jak również organizatorem Szkoły Młodych Wilków i imprez Pow Wow) w celu uchronienia młodych przed patologiami i wskazania im właściwej drogi życiowej. Jest to zatem typowy przykład wyciągania ręki do młodszych i słabszych i dzielenia się radą.
Indianiści są też świetnym przykładem naukowców – amatorów. Nie bacząc na koszta zgłębiają kulturę Indian, poszerzają swoją wiedzę. Sami tworzą stroje – niezwykle kolorowe i bogate – starając się jak najwierniej odtwarzać oryginały. Najlepiej zatem, żeby strój zrobiony był z elementów takich samych, jakich używa się w Ameryce. Często są to stroje bardzo kosztowne, nierzadko ich ceny osiągają pułap około kilku tysięcy złotych. Polacy uczą się również rękodzięła indiańskiego, wykonując ozdoby, torby, buty, wszelkiego rodzaju przedmioty. Wśród nich można znaleźć wielu utalentowanych rzeźbiarzy czy malarzy, których twórczość opiera się na tradycyjnych motywach. Indianiści na zlotach i obozach mieszkają w tipi, indiańskich namiotach, które sami szyją, dekorują, rozstawiają. Dziś tipi można kupić w Internecie, osiąga ceny od kilkuset złotych do kilkunastu tysięcy. Kultywuje się również indiańskie rytuały, np. szałas pary. Z powyższych przykładów wynika jasno, że ucieczka od rzeczywistości w świat kultury indiańskiej przynosi korzyści zarówno temu, kto się ową kulturą zaczyna interesować, jak i jego otoczeniu. Wielokrotnie indianistom udaje się połączyć swoją pasję z pracą. Przykład stanowią chociażby Robert Piesiecki, który prowadzi wioskę indiańską w Jurowcach pod Białymstokiem, czy wspomniany wyżej Piotr Wlizło, pracownik Żuromińskiego Centrum Kultury.
Z mojej analizy wynika, że ruch indiański w Polsce jest zjawiskiem jak najbardziej pozytywnym i pożądanym z dwóch powodów. Przede wszystkim, stanowi świetną odskocznię od życia codziennego, pełnego problemów. Zagłębienie się w filozofię Indian pomaga indianistom dokonywać odpowiednich życiowych decyzji, poznać samych siebie. Jednocześnie jednoczy i pozwala zrozumieć świat, który nas otacza. Po drugie, jest to zajęcie wręcz naukowe, poszerzające wiedzę kulturową i historyczną, inaczej nastawia do świata. Uaktywnia – co nie jest cechą każdego hobby – każe również dzielić się wiedzą i doświadczeniem z innymi, pomagać słabszym. Piotr Wlizło mówi: "Moja pasja odpowiada mi na moje trudne życiowe pytania. Uczy mnie pokory poprzez codzienną modlitwę, daje mi możliwość stawania się lepszym człowiekiem poprzez to, że dzielę się każdego dnia czymś z kimś zupełnie bezinteresownie, uczy mnie dostrzegać to, co wokół się dzieje w przyrodzie. Uczy mnie żyć w harmonii i równowadze, uczy mnie słyszeć i widzieć to, co wcześniej omijałem, czego nie widziałem, nie słyszałem." Filozofia indiańska zostaje więc zaszczepiona bardzo głęboko w człowieku, staje się wręcz religią – nie wyklucza jednak innej religii, np. chrześcijaństwa (wbrew pozorom oba systemy religijne mają bardzo wiele punktów wspólnych). Podsumowując, indianizm jako ucieczka od szarej codzienności jest bardzo skuteczną i pożyteczną odskocznią. Co więc sprawia, że ta forma odpoczynku i rozumowania świata jest wciąż zarezerwowana dla stosunkowo wąskiej grupy fascynatów? Otóż Indian trzeba zrozumieć. Trzeba być otwartym na swiat, trzeba potrafić spojrzeć na wszystko w inny sposób niż nauczył nas nasz system kulturowy. Nie każdy to potrafi w dzisiejszych czasach. A jednak wszyscy indianiści w Polsce żyją w naszym systemie kulturowym, czyli jest to jak najbardziej wykonalne. Wlizło mówi: "My, biali, mamy problem z prawie wszystkim, a żyć na modłę indiańską to już ogromne wyzwanie dla nas. Myślę, że większość z nas idzie na łatwiznę, a tu się trzeba trochę wysilić." Myślę, że taki wysiłek, żeby uzyskać wiedzę i wewnętrzny spokój jest godny podziwu i polecany każdemu.

niedziela, 15 lutego 2009

Bestia z plaży Omaha

Na portalu o2.pl odnalazłem świetny artykuł autorstwa Roberta Grąda. Pozwalam sobie przytoczyć go w całości, łącznie ze zdjęciami.

Bestia z plaży Omaha




Heinrich Severloh, były niemiecki gefrajter spod Hanoweru, został rozpoznany przez amerykańskich weteranów długo po wojnie. Dopiero wtedy mógł przyznać, że jest odpowiedzialny za śmierć tysięcy żołnierzy lądujących w czerwcu 1944 roku na normandzkiej plaży.

Przedsionek piekła

Dziesiątki filmów dokumentalnych i fabularnych pokazują ten moment: łódź desantowa pełna żołnierzy z nasuniętymi na oczy hełmami, głuche uderzenie w piach, trzask opadającej burty, krzyki oficerów i tupot nóg, który zamienia się za chwilę w miękki szelest, gdy żołnierze wbiegają na piasek. Naprzeciw nich nie widać nic szczególnego, ot linia wydm porośniętych sinozieloną trawą. Nagle, jakby za dotknięciem różdżki złego czarodzieja, żołnierze zaczynają padać martwi, początkowo bezgłośnie, po kilku minutach narastają nieludzkie krzyki i wołania o pomoc, które mieszają się z wrzaskiem rozkazów. Tak zaczęło się piekło na plaży Omaha, widziane oczami Amerykanów.

Gdyby ktoś zrobił w zbliżeniu fotografię wydm, które widzieli Amerykanie stojący w łodziach desantowych, dostrzegłby dyskretnie wyglądające zza pagórków niemieckie hełmy. Nie było ich tam wiele, bo też nie potrzeba było zbyt wielu stanowisk ogniowych, by trzymać w szachu całą plażę Omaha. Uzbrojenie tych gniazd także nie było zbyt silne; składało się z broni maszynowej i gdzieniegdzie z lekkiej artylerii. Na każdym stanowisku jednak była wystarczająca ilość amunicji. Wystarczająca do tego, by zatrzymać Amerykanów. W jednym z takich gniazd siedział przy karabinie gefrajter Severloch, który miał wówczas 19 lat i został przydzielony do obrony wybrzeża w nagrodę. Wcześniej służył na froncie wschodnim, gdzie powoził saniami. Wyrażał się wówczas nie dość pochlebnie o swoich przełożonych i samym fuhrerze, za co skierowano go do kompanii karnej. Jakoś to przeżył i znalazł się w końcu w miejscu, które w całej tej upiornej wojnie wydawało mu się bezpieczne.

Dwa i pół tysiąca trupów

Dramat, który możemy oglądać w każdym niemal filmie o drugiej wojnie światowej, nie trwał wcale długo. Choć to, co pokazują filmowcy, przeciąga się w nieskończoność, a liczba zabitych każe wierzyć, że rzeź ta trwała co najmniej 24 godziny, jeśli nie dłużej. Prawda jest inna. Amerykanie likwidowali niemieckie punkty oporu jeden po drugim. Efekt tych działań był taki, że na plaży Omaha nie było już tak wielu amerykańskich trupów. Ostatnim gniazdem oporu, które zlikwidowali żołnierze wuja Sama, było stanowisko numer 62. Tam właśnie siedział gefrajter Severloh i prażył do jankesów z broni maszynowej. Nie został zabity ani wzięty do niewoli na swoim bojowym stanowisku, bo wtedy na pewno nie przeżyłby wojny; chłopcy z Teksasu na pewno rozwaliliby go na miejscu. To jego - nieświadomi, kim jest ani jak się nazywa - nazwali jankesi "Bestią z plaży Omaha".

Sam po latach tak wspominał swojego pierwszego Amerykanina: kiedy strzeliłem, spadł mu hełm, a on sam zachował się tak, jakby chciał go podnieść, ale ja wiedziałem, że on już jest martwy. Wiedziałem to od samego początku. Severloh czynnie uczestniczył
w odpieraniu ataków na wydmy przez cały czas trwania operacji na plaży Omaha, czyli przez dziewięć godzin, bo tylko tyle trwał ten wojenny epizod. Severloh sprawiał się tak dobrze w swojej robocie, że jego koledzy zajmowali się właściwie tylko donoszeniem mu amunicji. Przerwy w strzelaniu robił jedynie, gdy lufa karabinu była tak gorąca, że uniemożliwiało to celne strzelanie. Obliczono później, że dzielny gefrajter wystrzelał w kierunku jankesów ponad dwanaście tysięcy nabojów. Po wojnie szacowano liczbę jego ofiar na dwa do dwóch i pół tysiąca zbitych. On sam nigdy nie liczył zabitych własną ręką ludzi. Wiedział jednak, że było ich bardzo wielu.



Odwrót

Dowódca gefrajtra Severloha, porucznik Frerking, który koordynował ogień ze stanowiska numer 62, zorientował się w końcu, że on i Severloh są jedynymi Niemcami, jacy pozostali na plaży Omaha. Wydał więc swemu podkomendnemu rozkaz, by się wycofał, bo dalsze strzelanie nie ma już sensu. Dziewiętnastoletni podoficer ruszył w kierunku najbliższej wioski, pozostawiając swego dowódcę na stanowisku. Wtedy widział go po raz ostatni, ponieważ porucznik zginął w następnej chwili, kiedy chciał już opuścić ostanie niemieckie gniazdo oporu.

Severloh dostał się do amerykańskiej niewoli. Nikt go nie rozpoznał i nie dochodził na nim zemsty za to, co robił na plaży Omaha. On sam w tamtym czasie nie miał wyrzutów sumienia. Przecież wykonywał tylko rozkazy. Amerykanie, gdyby ich postawiono na jego miejscu, robiliby to samo, a może nawet więcej. W czasie swojego pobytu w niewoli Severloh przebywał w Wielkiej Brytanii, gdzie budował drogi, i w USA, gdzie zatrudniono go na polach bawełny. Na wolność wyszedł w 1947 roku za wstawiennictwem ojca, który napisał list do brytyjskich i amerykańskich władz wojskowych z prośbą o ułaskawienie syna. Po wojnie Heinrich Severloh ożenił się i osiadł w swej rodzinnej miejscowości w pobliżu Hanoweru. Nie wspominał o swoich przeżyciach z czasu lądowania aliantów w Normandii, nie mówił o tym nikomu, nawet żonie. Dopiero gdy wiele lat później czytał książkę na temat tych wydarzeń, zapragnął powrócić do tamtych czasów i rozliczyć się z bolesnymi wspomnieniami. W publikacji, która tak go poruszyła, znalazł nazwisko Da Silva; był to amerykański żołnierz, obecny wtedy na plaży, który wspominał "Bestię", nie wiedząc oczywiście, kto tak naprawdę kryje się za tym określeniem. Severloh postanowił się z nim spotkać i napisał do Da Silvy list.

Obaj panowie spotkali się na omiatanej chłodnym wiatrem plaży i padli sobie w ramiona. Mieli ponad siedemdziesiąt lat. Severloh był wysoki i miał długi niearyjski nos, Da Silva był drobnym, uśmiechniętym staruszkiem. Severloh poprosił Amerykanina o wybaczenie i absolucja została mu udzielona. Niezrozumiała dziś dla nas wydaje się chęć doliczenia się przez weteranów ofiar Severloha, podano bowiem w wątpliwość liczbę zabitych przez niego żołnierzy. Na całej plaży Omaha zginęło tamtego czerwcowego dnia około 2400 żołnierzy. Severloh zabił ich więc z pewnością znacznie mniej.

Da Silva, który po wylądowaniu złożył Bogu ślub, że jeśli przeżyje to piekło, zostanie kapelanem, dotrzymał słowa. Przez wiele lat służył w Niemczech i wspomagał duchowo żyjących tam amerykańskich żołnierzy. Pod koniec życia przyszło mu wyspowiadać człowieka, który o mało nie wyprawił go na tamten świat.

Gefrajter Severloh zmarł w miejscowości Lachendorf. Przed śmiercią mówił, że widzi wyraźnie porucznika Frerkinga, który otrzymał postrzał w głowę, oraz pierwszego amerykańskiego żołnierza, który padł od jego kul.

środa, 4 lutego 2009

W Radiu Maryja o judeizacji Polski

Niniejszym oświadczam, że prof. Bogusław Wolniewicz zostaje uroczyście wciągnięty na moją listę skurwysyństwa i osób przeznaczonych do eksterminacji w najbliższym czasie. Dlatego:


(Tekst autorstwa Jacka Hołuba, Gazeta Wyborcza z 9 lutego 2009, cytowany za gazeta.pl)

- Nachalne forsowanie u nas kultury żydowskiej i żydowskiego punktu widzenia staje się już nie do zniesienia! Ta nachalność musi wzbudzić reakcje i sprzeciwy! - wołał na antenie stacji prof. Bogusław Wolniewicz


Sobota przed północą. W studiu Radia Maryja ideolog stacji prof. Jerzy Robert Nowak i prowadzący redemptorysta. Z rozgłośnią łączy się publicysta stacji prof. Bogusław Wolniewicz, rocznik 1927, filozof i logik, emerytowany wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego.

- Szczęść Boże, panie profesorze, witamy na antenie Radia Maryja - wprowadza duchowny.

Wolniewicz chwali o. Rydzyka za stworzenie rozgłośni i uczelni. Krytykuje rząd i premiera Tuska za "nikczemną nagonkę na wielkie dzieło toruńskich redemptorystów": cofnięcie dotacji i brak zgody na publiczną zbiórkę pieniędzy na inwestycję w gorące źródła. - Czemu premier chce za wszelką cenę zniszczyć Radio Maryja? - pyta Wolniewicz.

I sam odpowiada: - W tej wrogości do Radia Maryja rządem powoduje albo lewacka wrogość do chrześcijaństwa, albo rząd podjął jakieś ciche zobowiązania międzynarodowe, z których usiłuje się teraz wywiązać.

Wolniewicz tłumaczy, że Tusk zapewnił amerykańskich Żydów, że do końca 2008 r. wywiąże się ustawowo z ich roszczeń wobec Polski. Ustawy nie ma. Strona żydowska o nich jednak nie zapomniała.

- Oni Tuskowi i rządowi termin wywiązania się z tych zobowiązań sprolongowali! - krzyczy Wolniewicz. - Za wywiązanie się z zobowiązania, że nie będzie tolerowany w Polsce antysemityzm, pod którym kryje się przede wszystkim zobowiązanie zagipsowania tej tuby, jaką stanowi rozgłośnia Radio Maryja!

Wolniewicz gani minister edukacji Katarzynę Hall za to, że w licealnym kanonie lektur z literatury XX wieku umieściła Brunona Schulza. - To drugorzędny pisarz awangardowych dziwadeł - oburza się. - Jedyny powód pchania go przez panią Hall, a za nią przez premiera Tuska do kanonu lektur, to ten, że był Żydem. A zatem chęć rządu zadziałała tu, by się przypodobać lobby żydowskiemu. Albo przed nim się wykazać.

- W zakresie gorliwego wykazywania się swoim filosemityzmem, ukochaniem wszystkiego, co żydowskie, trwa u nas zresztą jakieś dziwne współzawodnictwo między panem premierem i panem prezydentem - ciągnie Wolniewicz. - W grudniu pan prezydent ostentacyjnie wprowadził w Polsce świętowanie żydowskiego święta Chanuki. Palił świeczki w oknach swego pałacu, chodził w jarmułce, bawił się z rabinem w jakieś gry chanukowe. Ja nie mam nic przeciwko żydowskiemu świętu Chanuka, niech je sobie obchodzą. Ale pytam: co nas, Polaków, obchodzi chanuka?!

- Trwające u nas od dziesięciu lat, lekko licząc, nachalne forsowanie kultury żydowskiej i żydowskiego punktu widzenia staje się już nie do zniesienia! - woła gość audycji. - Przynajmniej dla mnie, Bogusława Wolniewicza. Ta nachalność musi przecież wzbudzić reakcje i sprzeciwy, tak jak ten mój w tej chwili! Ale ufam, że ja nie jestem jedyny w Polsce, którego to razi.

I dalej: - I tutaj rodzi się we mnie drugie pytanie: czy ci promotorzy judeizacji Polski tego nie rozumieją? Czy ich tak zaślepia hucpa? Czy może przeciwnie - rozumieją bardzo dobrze - tego właśnie chcą. Chcą nas sprowokować, by potem móc ryczeć na cały świat o polskim antysemityzmie, polskich obozach zagłady! W wiadomym celu.

Prowadzący audycję redemptorysta nie reagował.

- To nawoływanie do antysemityzmu - komentuje Anna Drabik, szefowa Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu, skupiającego 700 osób ocalonych z Zagłady. - Pan Wolniewicz jest człowiekiem nieszczęśliwym, bo przepojonym nienawiścią. Na szczęście takie poglądy, dzięki edukacji, to margines. Przeżyliśmy wojnę, przeżyjemy i Radio Maryja.

- Wiadomo, że nikt nie wytoczy 80-letniemu panu procesu o głoszenie antysemickich treści - mówi Piotr Kadlcik, przewodniczący Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich w Polsce. - Dużo bardziej niemoralne jest wykorzystywanie przez Radio Maryja osób w podeszłym wieku do wypowiadania takich opinii. To świństwo.

- Niech pan da mi ochłonąć - mówi po wysłuchaniu Wolniewicza toruński poseł Tomasz Lenz, szef PO w Kujawsko-Pomorskiem. - To wstrząsające, to nawoływanie do nienawiści rasowej i narodowościowej. Takie wypowiedzi mogą zostać podciągnięte pod odpowiedzialność karną. Jesteśmy w Europie, takie rzeczy nie mogą mieć miejsca. Sprawą powinny się zająć Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji i zespół Episkopatu Polski ds. troski o Radio Maryja, może prokuratura. Jeżeli ktoś mówi o polskim antysemityzmie, to chyba tylko w kontekście tego, co się dzieje na antenie stacji o. Rydzyka.

niedziela, 1 lutego 2009

Moje świadectwo

Nie uwierzycie. Sam jestem wstrząśnięty.

Zwyczajny niedzielny poranek. Małe miasteczko w centrum kraju. Idę sobie zwyczajnie bez celu chodniczkiem i rozmyślam o byle czym.
Nagle to poczułem. Najpierw zrobiło mi się jakby cieplej, potem zza chmur wyjrzało słońce. Jego promień dotknął mojego serca i umysłu.
Spojrzałem na chodnik. Po hucznej sobocie nie był on zbyt sterylny, walały się jakieś liście, resztki śniegu, jakaś zmrożona psia kupa. Przyjrzałem się dokładniej. Tak, byłem pewien. Na tym chodniku ukazała mi się Matka Boska. Jej Święty Wizerunek był ułożony z patyków i liści. To nie był przypadek, nie mogła tego wykonać ręka ludzka. Padłem na kolana i zacząłem się gorliwie modlić. Potem postawiłem znicz i zwołałem koleżanki z kółka różańcowego, ale w międzyczasie jakiś satanista wyprowadził swojego szatańskiego cerbera, który podeptał przenajświętszy wizerunek.
Ale on tam był. To był cud.

Do napisania tego posta zainspirowała mnie ta sytuacja (jeśli nie obejrzysz, to nie będziesz wiedział o co mi chodzi): http://www.tvn24.pl/2076963,0,0,1,1,wideo.html

Disklejmer I: Ludzie. Nie kpię sobie bynajmniej z katolików czy z żadnych innych wierzących. Kpię sobie natomiast z BANDY PIERDOLNIĘTYCH KRETYNÓW, KTÓRZY NAWET W GRZYBIE, JAKI MI SIĘ ZROBIŁ W AKADEMIKU NA PODŁODZE (BO PIWO MI SIĘ WYLAŁO) ZOBACZĄ MATKĘ BOSKĄ. Przecież to jest kurwa jakaś parodia. To WY, którzy identyfikujecie się z katolicyzmem powinniście tych idiotów wykluczyć, bo narażają Was na śmieszność.

Disklejmer II: Spotkałem w swoim życiu wielu ludzi szczerze i prawdziwie wierzących w jakiegoś Boga, ludzi którzy przestrzegali zasad, jakie narzucała im ich religia i było im z tym ok. Przy tym owi ludzie nie byli frajerami, czcili swoich Bogów, ale kurwa nie doszukiwali się cudów w byle czym. Nie potępiam nikogo. Wielu z tych, którzy naprawdę wierzą, należy do moich przyjaciół, wielu z nich zainspirowało mnie do zrobienia czegoś dobrego, wielu z nich to wspaniali ludzie, z których ludzkość powinna być dumna. Nie modlą się do sęku. Nie modlą się do księży. Modlą się do Boga, w którego wierzą. I szacun.

Disklejmer III: Jestem zwolennikiem podziwiania natury. To właśnie ona stanowi zagadkę życia, ona stanowi o pięknie tego świata i mojego życia - wszak ludzie też do niej należą. Ale ona nie jest moim bogiem (mała litera umyślna, podobnie jak wielkie litery w poprzednich akapitach). Mogę ją podziwiać, chronić, w pewien sposób czcić i darzyć szacunkiem jej siłę.

Ale kurwa. To, co jest na tym filmiku jest zwyczajnie śmieszne. Ogarnijcie się do cholery.